środa, 24 czerwca 2009

Murcja a internet

Murcja jest doskonałym połączeniem tego, co nowoczesne z tym, co starodawne. Piaskowe kolory budynków stapiają Murcję z otoczeniem: za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, mam odczucie, że na środku pustyni ktoś postawił miasto. Ponad 30stopniowa temperatura sprawia, że Murcja tętni życiem albo rano, albo wieczorem - kiedy upał najmniej daje się we znaki. My wciąż zachowujemy się jak turyści - Bjarni chodzi ubrany w hawajską koszulę, ze słomkowym kapeluszem (kupionym tu za parę euro, by uchronić wrażliwego Islandczyka przed słońcem) na głowie i przeciwsłonecznymi okularami (podobna historia) na oczach; ja spaceruję po mieście w moich nowych, super-wygodnych klapkach i koszulkach na ramiączkach, próbując znaleźć kapelusz i okulary, które zyskałyby moją aprobatę. Nasze ucieczki przed słońcem jak dotąd kończą się różnie: albo spędzamy godzinę w 37stopniowym upale czekając na przystanku na autobus do domu (Asia i Pedro mieszkają poza ścisłym centrum Murcji, ale najwyraźniej im to nie przeszkadza, jako że "wkrótce powstanie tam autostrada i będzie się jeździło jeszcze krócej"), albo chowamy się w Irlandzkim(!) pubie, gdzie przynajmniej jest piwo i darmowy internet.

Będąc z Bjarnim, uczę się na pewno jednego: internet jest ważny i nie ma sensu protestować, kiedy Bjarniego ogarnia ochota na jego poszukiwanie. Wyposażona w tą wiedzę, śmiało przemierzam Murcję, cierpliwie przystając za każdym razem, kiedy Bjarni oznajmia, że należałoby sprawdzić, czy czasem nie ma tu połączenia. Chyba mogę już powiedzieć, że w Murcji przystawaliśmy już wszędzie. Tam, gdzie było, i tam, gdzie jednak nie. Na pewno jest w kafejce przy naszej szkole hiszpańskiego, gdzie wchodzimy codziennie o 8ej rano, prosząc o dwa tosty z pomidorami, dwa świeże soki z pomarańczy, dwie kawy i dwie coca-cole. Na pewno jest też na przystanku autobusowym, skąd odjeżdża nasz autobus 30A. Z całą pewnością internet jest również w jedynym bodajże irlandzkim pubie w Murcji oraz przy jednej z klatek schodowych niedaleko głównego tutejszego placu. Nie ma go tam, gdzie powinien być - czyli we wszystkich miejscach, o których mówi się tu, że mają darmowe połączenie bezprzewodowe. No i nie wiemy w dalszym ciągu, czy jest w kafejce internetowej, do której przypadkiem zawitaliśmy: małym, ciasnym miejscu z paroma komputerami, z regałami zapełnionymi zużytym sprzętem elektronicznym i starszym, koło 70letnim panem, wyglądającym bardziej na elektryka niż informatyka, z panem, który na widok laptopa wyciąganego przez Bjarniego stwierdza łamaną angielszczyzną: "Internet to internet, inny internet - nie, nigdy!"

Kolejny raz lądujemy więc w irlandzkim pubie..

1 komentarz:

  1. A widzisz nie trzeba było nigdzie wyjeżdżać. W Polsce internet jest nawet na wsi u mnie.

    OdpowiedzUsuń

The past!