sobota, 13 czerwca 2009

Podróż się zaczyna!

Siedzę w naszym hostelu, czekając aż przyjdzie moja kolej, by zasiąść w samochodzie na wesele. Wszystko dopieszczone: czarny garnitur, biała koszula, białe buty.

Te buty były takim głupim pomysłem. Ewelina i ja znaleźliśmy je za niewielkie pieniądze kilka dni temu w Dublinie. To, czego natomiast wciąż nie znaleźliśmy, to buty trekkingowe. Póki co zatem, te białe buty są moją jedyną parą i, co oczywiste, zabrudziły się całkiem szybko. Zeszłej nocy czyściłem je pod prysznicem, zużywając mnóstwo gorącej wody i mydła. Wiercąc się w łóżku przez całą noc, miałem nadzieję, że wyschną na tyle, bym mógł założyć je rano. Oczywiście, nie wyschły, ale pół godziny na grzejniku zrobiło swoje. Eh, to podniecenie!

Nasze dwa ostatnie dni w Dublinie były całkowicie zabiegane. Zakończyłem pracę w poniedziałek i - wbrew rozsądkowi - spędziłem całą poniedziałkową noc pijąc i rozmawiając z Alem. Nic zatem dziwnego, że wtorek okazał się dla mnie prawie całkowicie bezproduktywny, i większością naszych ostatnich spraw do pozałatwienia trzeba się było zająć w środę. Ewelina i ja przechodziliśmy i przeautobusowaliśmy całe miasto: przesłaliśmy nasze rzeczy do domów, kupiliśmy niezbędne dla naszej imprezy produkty, zmieniliśmy nasze adresy w bankach i, w ostatniej chwili, odwiedziliśmy jej byłego pracodawcę, by kupić roczne ubezpieczenie turystyczne. Zjedliśmy miły posiłek i przed 4tą wróciliśmy do domu, by spakować moje torby i przygotować imprezę. To był absurdalnie produktywny dzień, a całe to chodzenie okazalo się niezłą zaprawą...

Impreza oficjalnie zaczęła się o siódmej, ale to dopiero o dziewiątej nastapiło epogeum. Pojawiło się mnóstwo ludzi; całe jedzenie zostało zjedzone, a wszystkie napoje wypite. Większość z tego, co wystawiliśmy na półkę rzeczy-do-wzięcia została zabrana, nic się nie potłukło, a żaden sąsiad się nie poskarżył. Impreza się powiodła. Z zadowoleniem obserwowałem, jak dobrze polska załoga Eweliny, moi komputerowi maniacy z pracy, nasi współlokatorzy i ludzie z naszej klasy hiszpańskiego zmieszali się razem, dobrze się bawiąc. Kocham imprezy jak ta, szkoda, że nie udało się nam zorganizować jakiejś wcześniej, zanim musieliśmy wyjechać.

W czwartek to Ewelinie przyszło mieć kaca. Podczas gdy pakowała swoje torby, ja sprzątałem mieszkanie. Około 2giej złapaliśmy taksówkę i załadowaliśmy ją do pełna naszymi bagażami: trzy torby przeznaczone dla Oxfam, dwa olbrzymie plecaki, torba z laptopem Eweliny i torba sportowa pełna rzeczy, które Ewelina wiozła do Polski. Naszym pierwszym przystankiem był Oxfam w Phipsborough, gdzie zaskoczył nas widok Kristy za ladą. Zostawiliśmy jej mnóstwo rzeczy do sprzedania i pożegnalny uścisk. Przed 3cią po południu byliśmy już na lotnisku, zmęczeni i skacowani, i jedyne co byliśmy w stanie zrobić kiedy postawiono nas przed opłatą 90 euro za dodatkowe kilogramy, to zapłacić. Au. Ale udało nam się i tego wieczoru spaliśmy w Krakowie, w nabardziej luksusowym pokoju hostelowym (nie hotelowym, hostelowym!), jaki do tej pory widziałem.



Wczoraj dotarliśmy do Rybnika i spędziliśmy nieco czasu z rodziną Eweliny, a dziś - wesele. Póki co, powiedziałbym, że nasza podróż zaczyna się całkiem nieźle!

1 komentarz:

The past!