piątek, 3 lipca 2009

Miasto Meksyk jest Wielkie

Miasto Meksyk jest naprawdę, naprawdę wielkie.

Samolot, którym tu przylecieliśmy, również był naprawdę, naprawdę wielki.

Miasto Meksyk jest otoczone przez góry, które mogliśmy obserwować z daleka, gdy nasz samolot przymierzał się do lądowania. Między górami a nami nie było niczego innego poza niezliczonymi tysiącami domów. Zbliżając się, widzieliśmy, że domy pomalowane były na różne, wyraziste kolory, ale wyglądały one również na poważnie zniszczone.


Lotnisko wydało się małe, za małe dla naszego samolotu, i o wiele za małe dla tego miasta. Meksykanie nie są bogaci; oczywiste, że nie latają tak często jak my, rozpieszczeni Europejczycy. Po odrobinie roboty papierkowej i sporym czasie stania w kolejkach, udało się nam wreszcie przeprawić przez odprawę celną i powitani zostaliśmy przez niewielki tłum radosnych Meksykanów, szczęśliwych, że nas widzą! Cóż, szczęśliwych, że kogoś widzą na pewno..

W samolocie dotarło do nas, że zapomnieliśmy zapisać sobie adres pokoju, który wynajmowaliśmy. Jedynym namiarem, jaki mieliśmy na jego właściciela, były numery w moim telefonie: numery, z którymi nigdy nie mogliśmy się połączyć. W aplikacjach imigracyjnych wpisaliśmy to, co zapamiętaliśmy. Poszło nam całkiem dobrze, pomyliliśmy się tylko przy nazwie ulicy i wszystkich liczbach.

Liczyłem, że znajdziemy połączenie internetowe wystarczająco szybko, by odkryć prawdę. Lotniska zawsze mają WiFi, czyż nie? Ewelina była nieco sceptyczna, ja żyłem w zgodzie z islandzkim mottem: Þetta reddast! ("Jakoś to będzie").

Jakoś to było. Po radosnych Meksykanach, spędziliśmy trochę czasu przed przypadkową kawiarnią, pożyczając stamtąd internet i czytając GMail na moim telefonie, dopóki nie byliśmy pewni, że naprawdę wiemy, gdzie jedziemy. Wybraliśmy następnie sporo pieniędzy z bankomatu i złapaliśmy taksówkę do "domu".

Mamy przyjemny, raczej podstawowy, pokój i własną łazienkę. Mamy połączenie internetowe i telewizję kablową. Dzielimy dom z parą amerykańsko-meksykańską, a sprzątający go państwo przychodzą w środy. Znajdujemy się jakieś 15-minut spacerem od Coyoacan, dzielnicy, o której powiedziano nam, że jest jedną z najładniejszych w Meksyku. Do stacji metra, skąd mamy bezpośrednie połączenie z centrum, jest jakieś 2 minuty. Jak dotąd, przechodziliśmy sporo, jedliśmy w absurdalnie tanich restauracjach, graliśmy w bilard i mokliśmy w sztormach pory deszczowej. Słuchaliśmy krzyku, śpiewu i krótkich aktów teatralnych żebraków w metrze. Wydaliśmy wojnę komarom, zrobiliśmy spore zakupy i obcięliśmy mi włosy.

Uzależniłem się od GPS-u w moim Androidzie i programu AndNav2, który chroni nas przed zgubieniem się.

Nie mieliśmy problemów z nagłą zmianą czasową, nie dostaliśmy poparzenia słonecznego, nie zostaliśmy okradzeni, ani na nic nie zachorowaliśmy.

Jak dotąd - dobrze!

1 komentarz:

The past!