czwartek, 30 lipca 2009

Miesiąc w Meksyku

Świerszcze cykają na zewnątrz, podczas gdy my siedzimy w kuchni, zastanawiając się co dalej. Jest 22:00, jesteśmy sami i właśnie zjedliśmy spaghetti zrobione przez Bjarniego. Wydaje nam się, że jutro musimy opuścić to miejsce, które było naszym domem przez ostatni miesiąc. Próbujemy skontaktować się z właścicielką, chcemy dowiedzieć się, czy możliwe jest przedłużenie naszego pobytu o weekend, by pozałatwiać parę spraw, a jeśli nie - to o której mamy zwolnić pokój. Jej telefon milczy, na wczorajszego maila wciąż nie mamy odpowiedzi. Uzmysławiam sobie, że to już miesiąc - MIESIĄC! - w podróży. Miesiąc spędzony na zwiedzaniu multimilionowego miasta i gubieniu się na jego ulicach. Miesiąc gotowania europejskich posiłków w meksykańskiej kuchni. Miesiąc, w którym ja w naszym salonie walczę z hiszpańskim, podczas gdy Bjarni maniakalnie ulepsza napisany przez siebie kod albumu ze zdjęciami. Miesiąc, w którym oswajam się z miastem na tyle, by którejś nocy nadmienić Bjarniemu, że się tutaj nudzę.

I nagle uderza mnie, jak bardzo to miejsce różni się od tego, do czego przywykłam w Europie. Przypominam sobie ten niewielki szok kulturowy, którego doznaję, gdy późno w nocy docieramy z lotniska do nowego domu: migające światłami policyjne patrole na ulicach naszej bezpiecznej podobno dzielnicy, zniszczone domy z praniem suszącym się na sznurkach, bramę, którą pokonujemy, by dostać się do domu. Gdy następnego dnia boso wędruję do lodówki po coś do jedzenia, po podłodze przemyka sobie sporawy karaluch. Postanawiam zawsze pamiętać o butach, ale jako że nie spotykam tego karalucha nigdy więcej, zapominam o swym postanowieniu po jakichś dwóch tygodniach. I wtedy widzę go ponownie - tym razem na ulicy. Meksyk staje się dla mnie miastem policjantów z karabinami. Nieznośnego zapachu podpiekanej kukurydzy. Wiecznie spóźnionych Unnur i Adriana. Dozorców na naszej ulicy, których wciąż nie potrafimy rozpoznać, choć jest ich zaledwie dwóch. Chyba. Meksyk to zniszczone chodniki, ciemnoszare budynki i tysiące samochodów na ulicach. To chaos, hałas i mariachi. Piękny pałac w parku Chapultepec, kolorowe łódki na kanałach Xochimilco i kilkugodzinna zabawa w parku rozrywki Six Flags. Jem tu pyszne syncronizadas - trzy sztuki za 15 peso, kupowane od lokalnego sprzedawcy. Popijam niezwykle tani litrowy sok, robiony ze świeżych owoców.

I nie mogę się doczekać, kiedy opuścimy to miasto.

Trzy wycieczki, które mamy za sobą, robią swoje. Tepotzlán oswaja mnie z system autobusowym Meksyku i zaostrza apetyt na piramidy. Widok 75-metrowej Piramidy Słońca w Teotihuacán, trzeciej największej na świecie, uzmysławia mi, jak niewielcy jesteśmy. Wycieczka do Toluca, która przekształca się w urodzinowe przyjęcie w Metepecu i zwiedzanie mało znanych piramid w Teotenango de Valle, okazuje się jednak najlepsza i sprawia, że wciąż zastanawiam się, czym jeszcze zaskoczy mnie Meksyk.

Póki co jednak, szepczą nam tu świerszcze, a my wciąż nie wiemy, co, gdzie i kiedy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!