czwartek, 23 lipca 2009

Nasza pierwsza wycieczka: Tepoztlán

Dwa dni temu wybraliśmy się na naszą pierwszą, jednodniową wycieczkę poza miasto Meksyk.

Kierunek: Tepoztlán, małe miasteczko oddalone od Meksyku o jakąś godzinę autobusem.

Przygoda zaczęła się na stacji Taxqueña, ostatniej południowej stacji na naszej linii metra, oddalonej zaledwie o jeden przystanek od naszego, General Anaya. Taxqueña jest niesamowicie ruchliwa i chaotyczna; to miejsce, gdzie metro styka się z małą koleją, miejskimi autobusami i głównym terminalem autobusowym przeznaczonym dla południowej części miasta. No i oczywiście są tu setki ulicznych sprzedawców zachwalających wszystko: od świeżo wyciśniętych soków, przez szalone meksykańskie jedzenie, podrobione płyty DVD, na bateriach i plecakach kończąc.

Jednakże, jako że Taxqueña była również początkiem naszej podróży do Xochimilco i ostatnim punktem naszego dnia w parku rozrywki Six Flags, już teraz jakoś się tam orientujemy. Bez problemu znaleźliśmy terminal autobusowy, i po odrobinie telefonicznej zachęty i wyjaśnieniach od Unnur znaleźliśmy też właściwego operatora, który sprzedał nam bilety i objaśnił, z którego z czterech wyjść skorzystać, by odnaleźć nasz autobus. Wkrótce byliśmy już w drodze.

Jazda była bardzo przyjemna, długodystansowe meksykańskie autobusy są bardzo wygodne. Kiedy nie podziwialiśmy widoku gór na południe od miasta, mogliśmy cieszyć się disneyowską bajką o Indianach i misiach, oczywiście po hiszpańsku. Doskonała praktyka?

Autobus wyrzucił nas najwyraźniej na stacji benzynowej, gdzieś na odludziu. Ale znaki drogowe i nawigacja na moim telefonie zapewniały, że jesteśmy bardzo blisko Tepoztlán, zatem obraliśmy prawie przypadkowy kierunek i zaczęliśmy wędrować. Po jakichś 10 minutach znaleźliśmy się na głównej ulicy miasteczka, i po kolejnych dziesięciu na rynku w centrum zamawialiśmy quesadillas na obiad.

Zwiedziliśmy miejscową katedrę znajdującą się na liście światowego dziedzictwa UNESCO (śliczna), a następnie postanowiliśmy znaleźć górską ścieżkę do azteckiej świątyni, która miała znajdować się niedaleko. Zgodnie ze stronami wyrwanymi z naszego przewodnika, wystarczyło tylko kontynuować spacer wzdłuż głównej ulicy, by odnaleźć siebie wspinającym się po górze. Toteż właśnie tak zrobiliśmy.

Wspinaczka była bardzo, bardzo piękna. Oznaczała też sporo pracy: Ewelina uwielbia chodzić, uwielbia przy tym chodzić tak szybko, jak to tylko możliwe. Zwalnianie tylko dlatego, że idzie się pod górę, nie mogło stanowić żadnej opcji, nawet jeśli zaczęła być odrobinę zmęczona, a potem bardzo zmęczona. Zatem praktycznie wbiegliśmy na szczyt góry, w 45 minut pokonując dystans, o którym nasz przewodnik mówił, że powinien zająć jakąś godzinę lub dwie.



Na szczycie spoceni podziwialiśmy niesamowity widok na miasto, dolinę i otaczające góry, łapiąc oddech przed wspinaczką na małą piramidę, którą przyszliśmy zobaczyć. To było naprawdę całkiem niezwykłe.


Małe ssaki krążyły po całym obszarze, nie bojąc się ludzi w ogóle; co więcej, jeżeli odnosiły wrażenie, że masz coś jadalnego przy sobie, otaczały cię, ostatecznie próbując się na ciebie wspiąć. Wiem o tym, bo wspięły się po mnie - za karę za wymachiwanie herbatnikiem z płatków owsianych. Po odrobinie przeszukiwania internetu, jestem całkiem pewien, że ssakami tymi były ostronosy białonose, najwyraźniej krewni szopów.


Po napawaniu się widokiem ostronosów i świątyni, pokonaliśmy drogę powrotną z góry, ponownie idąc tak szybko, jak możliwe i bezpieczne.

Na dole zatrzymaliśmy się w uroczej małej restauracji na posiłek, a następnie poszliśmy szukać autobusu do domu. Całe to latanie na górę i na dół sprawiło, że byliśmy zbyt zmęczeni i nie mieliśmy siły szukać noclegu, by zwiedzać więcej następnego dnia...

Byliśmy w domu przed dziewiątą i spędziliśmy resztę wieczoru leżąc na podłodze i nie mogąc powstrzymać się od śmiechu podczas oglądania niesamowitego programu "Przetrwałem japoński teleturniej". Nic meksykańskiego, ale tak samo doskonałe.

1 komentarz:

The past!