sobota, 19 września 2009

Nie jest łatwo pokochać Kubę

"Nie jest łatwo pokochać Kubę", myślę, siedząc w autobusie do Trynidadu i wspominając poprzedni dzień. Pobudka wcześnie rano, by zdążyć na pociąg linii Hershey, jedynej elektrycznej na Kubie, zbudowanej w 1917 roku na potrzeby amerykańskiej Hershey Chocolate Company i łączącej Hawanę z oddalonym o jakieś 90 kilometrów industrialnym Matanzas. Problemy z zakupem biletu: kilkukrotnie odesłana z niczym, przyglądam się, jak Kubańczycy płacą za swoje, i po godzinie niniejszej obserwacji zostaję powiadomiona, że bilet sprzeda mi konduktor w trakcie podróży. Podniszczony i niesamowicie zakurzony pociąg mozolnie pokonuje swoją trasę w cztery godziny, przystając co chwilę na niewielkich stacyjkach pozbawionych peronów. Palmy, konie, krowy, owce, zachmurzone niebo, zielone doliny otoczone wzgórzami przewijają się za brudnawym oknem. Powolny stukot kół kołysze mnie do snu i nawet rozmowny Julio Cesar, przedstawiający mi swą rodzinę, oferujący pęk bananów i sugerujący nocleg u znajomych, nie przeszkadza mi usnąć na jakąś godzinę. Matanzas wita nas zanieczyszczoną rzeką, zniszczonymi domami i karaluchami na ulicach. Dom przyjaciół Julia, pomalowany na niebiesko, doskonaje wpasowuje się w atmosferę miasta: szarawe ściany, mrówki w łazience, malutki elektryczny prysznic nie porażają jakością, ale właściciel oferuje piwo na sprzedaż i śniadanie z rana. Zostawiam torby i udaję się na poszukiwanie dworca autobusowego, zatrzymując się po drodze na chyba najgorsze hamburgery w życiu. Dworzec jest niewielki, podniszczony, z plastikowymi siedzeniami. Pytam o połączenia do Trynidadu i wtedy się zaczyna. Okazuje się, że Kuba oferuje dwa rodzaje linii autobusowych: jedną - dla Kubańczyków, drugą - dla turystów. Ceny? Za autobus linii Astro Kubańczycy płacą 61 MN, za autobus linii Viazul (i ponad godzinną przesiadkę w turystycznym Varadero) turyści muszą zapłacić 26 CUC. Oburzona tak oczywistą różnicą w cenie i brakiem jakiegokolwiek wyboru, wyruszam na poszukiwanie stacji kolejowej. Odnajduję ją po godzinie spaceru przez blokowiska, pola i tory - za pociąg, za który miejscowi płacą 7 MN, ja muszę zapłacić 7 CUC. Połączenie jest jednak późną nocą, a z przewodnika dowiaduję się, że naiwnością jest liczyć, iż podróż odbędzie się w przewidzianym czasie. Wydaję się nie mieć za wielkiego wyboru: autostop nie wchodzi w rachubę po tym, jak naczytałam się różnych informacji; muszę skorzystać z linii Viazul. Zatem następnego dnia przesiadam się w Varadero i razem z innymi turystami zmierzam w stronę Trynidadu, przeklinając wszystko i wszystkich w tej przeklętej Kubie.


Trynidad jest śliczny. Brukowane uliczki, kolorowe, dobrze utrzymane domy, rowery i pojazdy konne, brak jinetros, olbrzymi pokój na poddaszu w kolonialnej casie particular, pyszne śniadania i doskonały kurczak na kolację, przygotowany przez właścicielkę, zachwycają. W ruinach dawnego teatru oglądam niezwykły taneczny spektakl; podziwiam pary tańczące salsę na zewnątrz Casy de la Música; omijam szerokim łukiem restauracje i jem tylko i wyłącznie w mojej casie; leniwie spaceruję po ukośnych uliczkach; popijam mocne mojito, płacąc 6 CUC za godzinę internetu na starych komputerach i decyduję się wynająć rower na jeden dzień. Jedyne miejsce w mieście, które oficjalnie oferuje rowery do wynajęcia, zawodzi: rowery mają przebite opony. Właścicielka mojej casy prowadzi mnie do swojej znajomej, ta - do swojej, i za niewielka opłatą wyruszam wkrótce na pożyczonym rowerze w stronę Playa Ancón. Słońce pali nieznośnie, siedzenie ugniata, ale pracowicie pedałuję przez zielone pola, pastwiska pełne krów i leśne dróżki w stronę piaszczystej plaży. Gubię się nieco w drodze powrotnej i muszę pokonać niesamowicie wysokie wzgórze - poddaję się i prowadzę rower pod górę. W Trynidadzie podszkalam się w rozmawianiu z ludźmi na ulicach, co owocuje fantastyczną przejażdżką w stronę wodospadu w Parku Narodowym. Dzielę drewniany wózek z bańką na mleko i woźnicą, który decyduje się dodać nieco smaku do mojej przygody i prowadzi zmęczonego konia w stronę maleńkiej farmy, gdzie popijam sok ze świeżo wyciśniętej trzciny cukrowej, z dodatkiem cytryny. Czwartego dnia w Trynidadzie na ulicy zaczepia mnie mężczyzna i pyta, czy to ja jestem tą Polką, która planuje teraz podróż do Viñales. Najwyraźniej po mieście krąży plotka o mojej konnej podróży, bo Pedro cieszy się, że podobał mi się wodospad i pyta, czy jego znajomy spisał się dobrze jako przewodnik. Pedro powiadamia mnie, że jest w stanie zorganizować samochód, który zawiezie mnie do Viñales za podobną cenę, co autobus, lecz w krótszym czasie. Najwyraźniej, ponownie, dwójka nieznanych mi turystów chce jechać w tamtą stronę i szukają kolejnych osób, by podzielić koszty. Właściciel mojej casy stwierdza, że powinnam skorzystać z oferty, właścicielka jest zdecydowanie przeciwna. Gdy wieczorem schodzę na kolację, właścicielka rozmawia serdecznie ze starszym mężczyzną, przedstawiając mi go po chwili. Jest jej bardzo dobrym znajomym, i moim kierowcą "z jutra". Jestem w bezpiecznych rękach, właścicielka dzwoni ponadto do swoich znajomych z Viñales, pytając, czy znajdzie się dla mnie miejsce w ich domu. Nie musząc się martwić o nocleg, oficjalną, żółtą taksówką marki Hyundai Lantra, przypominającą mi o domu, razem z duńską parą zmierzam w stronę nowego miejsca. Oczywiście, nie wszystko jest doskonałe i zatrzymujemy się gdzieś na końcu świata, by naprawić samochód, ale mam chipsy, którymi dzielę się z Duńczykami, przyglądając się przeklinającemu kierowcy.


Nie wiem, jak to możliwe, ale Viñales jest jeszcze ciekawsze niż Trynidad. Niesamowicie zielone, położonej w dolinie utworzonej wskutek zapadania się górskich jaskiń, z farmami na czerwonej, gliniastej glebie, maleńkie miasteczko nie odpycha niczym, nawet sporą ilością turystów. Wynajmuję przewodnika i razem z parą z Hiszpanii odwiedzam miejscową farmę, gdzie piję świeżo parzoną kawę, pochodzącą z drzew rosnących w pobliżu, i przyglądam się, jak farmer zwija cygara. Dowiaduję się sporo na temat życia na Kubie, Sandra (przewodnik) wskazuje, że niesprawiedliwe traktowanie w restauracjach w Hawanie spotyka tak turystów, jak i Kubańczyków. Kolejny farmer częstuje nas świeżymi owocami i sokiem z mango, podczas gdy my siedzimy przed jego domem, mając pod nogami malutkie prosiaczki. Popołudnie spędzam na dwugodzinnej wędrówce przez ciemne jaskinie, pokonując zaledwie niewielki fragment tego trzeciego co do wielkości systemu jaskiń w Ameryce Łacińskiej. Wieczory mijają mi miło na sączeniu mojita i słuchaniu piosenek, rewelacyjnie wykonywanych przez Blanco y Negro. Z Viñales udaję się również w stronę Cayo Levisa, trzykilometrowej długości wysepki na północ od miasteczka, gdzie natykam się na moich współtowarzyszy z taksówki i po raz pierwszy w życiu próbuję swych sił w snorkellingu. Zakochuję się w Viñales, smakuje mi tu nawet odgrzewana pizza z lokalu przy stacji benzynowej. Krajobraz jest niesamowity, ludzie - uśmiechnięci, w powietrzu unosi się świeży zapach lekko podmokłej gleby i po raz pierwszy zaczynam żałować, że wkrótce przyjdzie mi opuścić ten kraj.


Hawana wydaje się znajoma, gdy wracam po dziewięciu dniach wygnania. Wciąż mnie nie zachwyca, ale zaczynam ją rozumieć. Postanawiam spędzić dwa następne dni wydając wyłącznie MN, i - ku mojemu zdumieniu - udaje mi się to bez większych problemów. Wprawdzie nie jem zachwycających rzeczy, lody rozpływają mi się w rękach, pizza jest gorsza niż ta z Viñales, a granizada to jakiś sztuczny sok rozlany po kostkach lodu, ale przynajmniej mam poczucie, że jestem bliżej prawdziwego kubańskiego życia niż kiedykolwiek.

"Nie jest łatwo pokochać Kubę", myślę, siedząc w samolocie do Bogoty, gdzie mam spotkać Bjarniego, "ale przecież nie jest to kompletnie niemożliwe".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!