środa, 9 września 2009

Pięć dni w La Habanie

Opuszczam Meksyk - nareszcie! Samolot do Hawany odlatuje z Cancun i w końcu - po niewielkich perypetiach z chciwymi taksówkarzami - udaje mi się dotrzeć na lotnisko. Maszyna kubańskich linii lotniczych - produkt rosyjski - wygląda raczej mizernie. Siedzenia, zamiast do tyłu, odchylają się w przód, a stewardessy częstują pasażerów miniaturowymi landrynkami i plastikowymi kubkami z colą, w przerwach rozpylając środek przeciw insektom. Po jakimś czasie pokład zaczyna drżeć, a mnie dobiega przeraźliwy chrzęst wysuwanych kół. Gęsty, szary dym wydostaje się spod plecaka leżącego pod moimi nogami i szybko rozchodzi się po pokładzie. Łapię za plecak, bojąc się, że zacznie się palić, i dopiero po paru sekundach dociera do mnie, że nie ma to większego znaczenia, jeśli za chwilę zginę.. Siedzący obok mężczyzna wykonuje jednak uspokajające ruchy rękoma, przekonując, że nic nam nie grozi. Postanawiam uwierzyć jego zapewnieniom i po paru minutach stoję, bezpieczna, na kubańskiej ziemi. Dwie następne godziny spędzam na lotnisku, starając się ustalić różnicę między CUC a MN, i dostać gdzieś potrzebne pieniądze. Bankomaty nie akceptują kart kredytowych Mastercard, pracownicy kantorów odsyłają od jednego okienka do drugiego, usprawiedliwiając się brakiem potrzebnych terminali do akceptowania kart czy lunchem o godzinie 19tej. Frustrację zwiększają krople deszczu z przeciekającego dachu, od czasu do czasu lądujące na mojej głowie. Na szczęście, nie muszę się chyba martwić o dzisiejszy nocleg - pracownicy agencji, w której kupiłam bilet lotniczy, obiecali posłać maila do Humberta i Marii, właścicieli casy particular, do której zmierzam. Nie wiem oczywiście, czy znajdzie się dla mnie miejsce w ich domu, nie wiem nawet, czy dostali tego maila, ale łapię taksówkę i przy dźwiękach jazzu z radia jadę do potencjalnie nowego domu. Gdy docieram do casy, z balkonu macha na powitanie uśmiechnięty, starszy mężczyzna, a starsza kobieta informuje mnie, że dzwoniła już nawet na lotnisko, by sprawdzić, czy wszystko w porządku z moim lotem. Szybki prysznic i wychodzę pozwiedzać. Maria ostrzega mnie, bym schowała aparat i nie rozmawiała z nikim. Chowam aparat, ale uznaję, że nie ma potrzeby zachowywać się paranoicznie: jeśli ktoś mnie zagada, odpowiem z przyjemnością.

Ulice Hawany są ciemne. Jedyne światło wydaje się pochodzić z okien domów, restauracji oraz samochodów nadjeżdżających w moim kierunku. Młodzi mężczyźni zaczepiają standardowym "Where are you from? (Skąd jesteś?)" i oferują następnie "autentyczne kubańskie cygara od wujka pracującego w fabryce" czy pomoc z znalezieniu najlepszego lokalu. Rowery rozpoznaję tylko po dźwięku klaksonu, który wydają zbliżając się do mnie - nieoświetlone stanowią całkiem poważne zagrożenie na tych ciemnych ulicach. Jem kolację w pubie, słuchając granej na żywo salsy i jedyne, o czym myślę, to: "Wow! Kuba!". Moment później, gdy wyruszam na poszukiwanie słynnego tu lokalu La Bodeguita del Medio, w którym Hemingway popijał niezliczonej ilości mojita, a Nat King Cole pisał na ścianach, zaczepia mnie kolejny młody człowiek. Opowiada jakąś historię o chorej kobiecie w szpitalu, wskazuje drogę do La Bodeguity i poleca inny pub. Wiedziona ciekawością, podążam za nim i po chwili jesteśmy na miejscu. Chłopak siada ze mną przy stoliku, zachwalając tutejsze daiquiri. Dociera do mnie, że jestem w towarzystwie jinetero, przed którym mnie tak ostrzegała Maria - jinetero to niepracujący mężczyzna, ktoś w rodzaju natrętnego nagabywacza, który zaczepia turystów w poszukiwaniu pieniędzy, drinków czy nawet czegoś więcej. Rezygnuję z drinka i samotnie pojawiam się w La Bodeguicie - wypijam tam drogie mojito i, jako że nieuchronnie zbliża się północ, postanawiam wracać do domu. Po drodze dwóch mężczyzn zaczepia mnie, polecając bar, w którym "podobno" grywała Buena Vista Social Club. Lokal jest niesamowicie zadymiony, przy stolikach nie ma nikogo, za to przy barze paru starszych mężczyzn popala cygara. Decyduję się zostać na mojito i wtedy dociera do mnie, że nie dość, iż barman policzy mi więcej za drinka, to jeszcze będę musiała zapłacić za dwa dodatkowe, moich nowych "przyjaciół". Zdegustowana swoją naiwnością, żegnam się szybko i udaję się do domu.


Ranek wita mnie śniadaniem a la Kuba: kawałkami owoców, zagęszczonym świeżym sokiem, kawą i jajecznicą. Pełna, wychodzę zobaczyć, jak Hawana wygląda w świetle dnia. Przy klatce schodowej zaczepia mnie "sąsiad". Kątem oka widzę Marię na balkonie, wykonującą ostrzegawcze ruchy ręką. "Nie rozmawiaj z nim, to jinetero. Możesz stracić swój aparat", wydaje się mówić ta ręka. Szybko żegnam się z nieznajomym i wędruję w stronę tutejszego Chinatown. Hawana za dnia poraża. Niegdyś z całą pewnością piękna, dziś przypomina raczej przygniecioną ciężarem lat kobietę, zbyt zmęczoną i zniechęconą swoim losem, by dbać o swój wygląd. Budynki rozlatują się w oczach; pranie zdaje się wisieć wszędzie, gdzie tylko jest miejsce na sznurki; odpadki wysypują się ze śmietników, przyciągając muchy i odpychając smrodem. Ludzie zabijają czas siedzeniem przed klatkami swoich domów, podczas gdy owe domy popadają w coraz większą ruinę. Trójkołowe rowery-taksówki, razem z amerykańskimi samochodami z lat 60-tych krążą po ulicach Hawany. W witrynach sklepowych wystawione jest wszystko to, co znajduje się w środku; kolejki ustawiają się po odgrzewaną pizzę i szybko rozmrażające się lody; piwo można dostać nawet z automatów stojących w muzeach, i jest tańsze od coca-coli. Obok tej Hawany istnieje inna, przeznaczona dla turystów. Świeżo odmalowane hotele, drogie restauracje, odrestaurowana Hawana Vieja z jej kościołami, muzeami i cowieczornym występem tanecznym, środki lokomocji przeznaczone wyłącznie dla "obcych", internet w niesamowitej cenie 8 CUC za godzinę. Przestrzeń pomiędzy tą Hawaną a Hawaną rzeczywistą wydaje się być przestrzenią jineteros i prostytutek. Kiedy, popijając mojito, jako jedyna turystka zajadam się pizzą w stosunkowo niedrogim miejscu, obok mojego stolika zasiadają trzy prostytutki ze swoim opiekunem, i zaczynają śmiało oferować swoje wdzięki panom przy kolejnym stoliku. W drugim kącie sali wybucha głośna kłótnia pomiędzy kobietami, która wkrótce przeradza się w rękoczyny, z groźbą użycia butelek. Stoliki przewracają się, gdy jedna kobieta popycha drugą, połowa sali w pośpiechu wylatuje na zewnątrz, ja - z kawałkiem pizzy w ustach - nie wiem, czy uciekać, czy siedzieć w spokoju, przecież nie zapłaciłam rachunku... Po jakichś pięciu minutach szybka akcja trzech policjantów przywraca normalność, ale sala wciąż wydaje się drżeć od emocji. Gdy, spragniona kulturalnej rozrywki, udaję się na koncert w Teatrze Wielkim, muszę za niego zapłacić 5 CUC (convertible peso, waluta wyłącznie dla turystów), podczas gdy miejscowi płacą 5 MN (moneda nacional - waluta dla Kubańczyków). Przelicznik? 1 CUC = 25 MN = 1 EUR. Niesprawiedliwość cenowa odrzuca, i czyni z Hawany miasto porównywalne z Dublinem, jeśli chodzi o koszty. Miejscowi za część produktów płacą w CUC, za część - w MN, turyści teoretycznie mają zakaz posługiwania się MN. Nie jestem w stanie zrozumieć, skąd miejscowi biorą pieniądze na swoje utrzymanie - podczas wizyty w fabryce cygar dowiaduję się, że zarobki miesięczne sięgają tu kwoty 350 MN, czyli jakichś 15 CUC. Mnie jeden nocleg w Hawanie kosztuje 25 CUC.


Codziennie ktoś próbuje zaczepić mnie na ulicy, nie dając spokoju nieustannym nagabywaniem. Przestaję się uśmiechać, nie zwracam uwagi na pozornie uprzejme "Hello!". Zaczynam zakładać się sama z sobą, czy i w tej restauracji policzą mi więcej niż wskazywałyby to ceny w menu. Wchodząc do lokalu, nie wiem, czy zostanę obsłużona, bo ta tania pizza, spaghetti czy kanapka to tylko to, co serwują na śniadanie - i jedynie droższe posiłki są dostępne. Mój plecak zostaje dokładnie przeszukany, gdy próbuję się dostać na prom do Casa Blanci - w 2003 roku prom został porwany przez Kubańczyków, zamierzających dostać się na Florydę; porywacze zostali złapani i skazani na śmierć, egzekucję przeprowadzono. W barze przy moim domu, jednym z wielu otwartych 24 godziny na dobę, wypijam piwo z beczki i parę kieliszków rumu, płacąc w MN. Dwa razy młodzi mężczyźni podejmują się rozmowy ze mną, i dwa razy policja aresztuje moich rozmówców. Nie wiem, czy Kubańczycy mają zakaz rozmów z obcokrajowcami, czy też właśnie zostałam uratowana przed jineteros, i - szczerze mówiąc - przestaje mnie to obchodzić. Pięć dni w Hawanie to za dużo, wszystko mnie drażni, nie dostrzegam już piękna budynków, przestaję zauważać tych przystojnych młodzieńców i szczupłe dziewczęta, porażające urodą. Nie mogę powstrzymać myśli, że te dwie dziewczynki proszące o colę, przerodzą się wkrótce w prostytutki, a chłopcy kopiący piłkę będą niebawem przed klatkami bezużytecznie czekali na poprawę swojego losu, dla rozrywki zaczepiając ludzi "stamtąd".

Nie mogę się doczekać opuszczenia Hawany. Mam nadzieję, że reszta kraju zmieni moją opinię o Kubańczykach i pozwoli odkryć, czym turyści się tak tu zachwycają. Po pięciu dniach w Hawanie nie mam już siły doszukiwać się uroku tam, gdzie póki co widzę tylko rezygnację.

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta Kuba to mi sie wcale nie podoba.Dobrze ze juz jestes gdzie indziej. Coś mi to przypomina.Pisz cos wiecej , bo mi sie juz tęskni i chcę podróżowac razem z Wami.Buziaki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Postaramy sie uaktualnic nasze przygody juz jakos niedlugo - mamy podobne plany co do albumu ze zdjeciami :) Kuba nie byla taka zla, ale o tym - wkrotce :) Calusy

    OdpowiedzUsuń

The past!