Ewelina i ja jesteśmy w Quito już od paru dni, nie spiesząc się z niczym, przyzwyczajając się do wysokości i próbując nadrobić zaległości; porządkując jej zdjęcia z Kuby, pisząc i tłumacząc blogowe notatki... i odkrywając, że tutejszy internet nie jest na tyle solidny, byśmy bez problemów uaktualnili nasz album ze zdjęciami czy przebywali na Facebooku.
Napisałem również w międzyczasie program dla mojego telefonu, w którym połączyłem GPS z możliwością blogowania, zacząwszy pracę od zera i ku sporej irytacji Eweliny.
Wczoraj zdecydowaliśmy, że już najwyższy czas zakończyć to maniactwo i wybraliśmy się na zwiedzanie. W Katedrze wspięliśmy się na wszystko, na co tylko mogliśmy - najwyższy punkt znajdował się na szczycie wieży dzwonniczej, gdzie stałem na maleńkiej krawędzi jakieś 10 pięter od ziemi, mając za plecami metalowy dach i tylko powietrze między mną i miastem daleko na dole.
Pokochałem ten kościół za nieprzekształcenie tego doznania w coś bezpiecznie nudnego, to był niezły dreszczyk emocji. Nie można już doświadczyć czegoś podobnego w Europie czy Stanach.
Po paru dobrze zasłużonych piwach w kafejce na trzecim piętrze Katedry, udaliśmy się z powrotem w stronę Starego Miasta, gdzie w zakonie eksplorowaliśmy całkiem odrażające muzeum i gdzie wspięliśmy się na zakonną, bardziej nowoczesną (choć wciąż pozbawioną barierek), wieżę dzwonniczą.
Zjedliśmy potem wymyślną kolację, i spędziliśmy resztę wieczoru na ponownym maniactwie.
Dzisiejsza wycieczka odbyła się w stronę Mitad del Mundo, miasteczka i parku na północ od Quito, poświęconego równikowi. Pominęliśmy park, podążając na północ za kompasem w moim telefonie i natykając się na muzeum Układu Słonecznego Inti-Ñan. Zobaczyliśmy tam skurczoną głowę, pająki i węże w formaldehydzie, oraz wiele, wiele trików powiązanych z równikiem. Mieliśmy szczególne szczęście być tam dzień po wczorajszej równonocy - zegary słoneczne pokazywały czas po obu stronach.
Niesamowitym było być w Ekwadorze, na równiku, w równonoc. Lub przynajmniej blisko tego.
Muzeum było ciekawe, choć nie udało nam się uwierzyć w parę sztuczek. Pokaz efektu Coriolisa w wanience wypełnionej wodą był szczególnie podstępny. Ponadto, mój GPS nie zgadzał się z tym, iż byliśmy na 0.0'0", a wyjaśnienia pracowników co do tej różnicy były zagmatwane i mylące. Żeby więc zaznać całkowitej satysfakcji, przespacerowaliśmy się dalej na północ do momentu, gdy mój GPS stwierdził 0.
Ewelina zrobiła parę zdjęć, na których chodzę po naszym "prawdziwym" równiku, i zdecydowaliśmy się zmierzać z powrotem do Quito, łapiąc autobus na poboczu, tak jak miejscowi.
Wstajemy jutro wcześnie z rana, by udać się na wyprawę wokół Quilotoa Loop, organizowaną przez nasz hostel.
Powinniśmy się nieźle bawić!
środa, 23 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ale Wam fajnie. Bawcie się dobrze.Tata i ja normalnie Wam zazdościmy. Buziaki. I wracajcie jak najszybciej.
OdpowiedzUsuń