niedziela, 25 października 2009

Las nie zasypia nigdy

Baśniowy las rezerwatu Los Cedros nie zasypia nigdy. Pierwszym promieniom słońca towarzyszy świergot ptaków i porykiwania małp w oddali. W ciągu dnia chrzęst pękających gałęzi, szelest liści poruszanych przez jaszczurki, węże czy ryjące w ziemi pancerniki burzy ciszę i spokój drzew. Wieczorami żaby, pasikoniki, świerszcze i chrząszcze wśród trawy popisują się swą wokalizą, podczas gdy świetliki od czasu do czasu rozpraszają ciemność ich sali koncertowej. Przy blasku świec siedzimy w drewnianym budynku, pełniącym rolę spiżarni, kuchni, jadalni i miejsca towarzyskich spotkań: ja, oświetlając pochłaniany przeze mnie, nie najlepszy, romans latarką podarowaną mi przez przewidującego tatę; Bjarni, Jose i Rob, rozmawiając o polityce; Charlotte, puszczając nam na swoim laptopie Zappę i odpychając od nas dźwiękami jego twórczości nieznane, kryjące się za drewnianymi ogrodzeniami rezerwatu. Światło przyciąga niezliczonej ilości ćmy, jest ich tu podobno jakieś 960 gatunków, szare i kolorowe, małe i duże, większe niż moja dłoń. Latają wokół głów, przeszkadzając w grze w tenisa stołowego na tak wyraźnie ręcznie wykonanym drewnianym stole. Mgła wprasza się do budynku, próbując pożreć również i tą przestrzeń, którą okupuje człowiek; to ona jest powodem, dla którego wieczory tu są chłodne i wilgotne.

Popijając kawę z odrobiną rumu, nie mogę uwierzyć, że już jutro opuszczamy tą leśną oazę, nasz pachnący świeżym drewnem spory pokój, trzy proste, wciąż smaczne, posiłki dziennie. Nie będzie już więcej kilkugodzinnych wędrówek przez las, podczas których, spocona niemiłosiernie, lecz wciąż podekscytowana, podziwiam papugi na drzewach, dzięcioły wykuwające swe dziuple, niesamowitą rozmaitość motyli i pająków, uciekającego pancernika, wygrzewające się w słońcu węże. Nie zobaczę palm, które co roku pokonują parę milimetrów w górę. Nie będę zapełniała swej butelki wodą z krystalicznie czystej rzeki. Nie będę kołysała się w hamaku, nasłuchując odgłosów przyrody i wypatrując tukanów czy kolibrów. Nie będę brała ciepłych pryszniców, próbując nie poślizgnąć się na mokrych kamieniach, i nie skorzystam z ubikacji, zasypując "fakt" wiadrem z trocinami. Za kilka godzin, w brzasku poranka, muł poniesie mnie w stronę cywilizacji. W trzy godziny, spokojnym, mulim tempem, pokonamy siedemnaście kilometrów dzielących nas od najbliższego miasteczka, Chontal: ulicy z nie więcej niż dwudziestoma, w większości drewnianymi, domami, gdzie mężczyźni pracują przy budowach, a kobiety przygotowują im posiłki w swoich barach czy sprzedają im napoje zza lady swoich sklepów. Muł, nie wahając się zbędnie, przekroczy całkiem rwącą rzekę, przestraszy się nieco nadjeżdżających motocykli, zatrzyma się, by przegryźć nieco trawy, nie posłucha się moich sugestii i nie zaakceptuje mego popędzania, przez co spóźnimy się na autobus o 11:30. Do Quito dotrzemy około 17:00, zakurzeni, głodni, senni. Miasto powita nas ulicznym hałasem, spalinami autobusów, zamkniętą przestrzenią małego pokoju, azjatyckim posiłkiem i bezprzewodowym internetem. O godzinie 19:00 zatęsknię za odosobnionym rezerwatem, brakiem huku samolotów nad głową, upartym mułem o imieniu Sarito, który zawsze pozostaje w tyle, Jose, ekscentrycznym opiekunem wilgotnego lasu, mgłą pokrywającą roślinność, gwałtownie owijającą się wokół drzew, uczuciem, że nie muszę nic i nigdy. W zdjęciach będę próbowała odnaleźć relaks tamtych chwil i, kto wie, może kiedyś powrócę do rezerwatu z nadzieją, że nic się tam nie zmieniło.

1 komentarz:

  1. I co nie bałas się tych zwierzątek i pajaków?
    A co chodzi o opis to piszesz tak ślicznie ,że czuję się jakbym tam była.

    OdpowiedzUsuń

The past!