wtorek, 24 listopada 2009

Lagunas

Dotarliśmy do Lagunas około 4tej rano, przywitani lekką mżawką. Ludzie wygramolili się z łodzi na błotnisty, na oko dwumetrowy, brzeg rzeki, ostrożnie balansując swoimi bagażami i przeciskając się między nowymi, pełnymi żądzy dostania się na pokład, pasażerami, gramolącymi się tą samą ścieżką w dół. Jakimś cudem, nikt nie skończył w rzece.

Powiedziano nam, że Lagunas pozbawione będzie elektryczności, ale okazało się inaczej: przyćmione latarnie przekłuwały mrok, oświetlając zabłocone ulice i proste, niepomalowane drewniane domy ze słomianymi dachami. Wszędzie słychać było głośną muzykę, wydobywającą się z czy to z domów, czy z barów, czy z klubów nocnych - nie mogliśmy powiedzieć.

Nieco później dowiedzieliśmy się, że większość mieszkańców Lagunas wstaje około 4tej rano, by odwiedzić targ, wypić mocny trunek lub trzy, i opuścić następnie miasteczko, wyruszając do pracy na swoich polach. Zatem, prawdopodobnie, przybyliśmy do miasta o całkiem ruchliwej porze. Dowiedzieliśmy się także, że wyłącza się tu elektryczność, ale tylko w ciągu dnia, gdy wszyscy i tak pracują na polu.

Może dlatego tylko dwie mototaksówki czekały w porcie, może kierowcy byli zbyt zajęci przewożąc miejscowych... a może wszyscy byli gdzieś na imprezie?

Jakikolwiek by to nie był powód, zanim pozbieraliśmy nasze bagaże, obie taksówki zniknęły w oddali, by nigdy nie powrócić. Obie podążyły wzdłuż tej samej błotnistej drogi, która zdawała się być odrobinę ważniejsza od pozostałych: miała wylany betonem chodnik. Zatem po odczekaniu jakiejś pół godziny zebraliśmy nasze torby i, idąc w ślady innych pasażerów, zaczęliśmy spacer po jedynym kawałku betonu w zasięgu naszego wzroku.

Szliśmy i szliśmy, zdumieni, jak duża to była wieś. Dotarcie do domu gościnnego Miraflores, wspomnianego w naszym przewodniku, zajęło nam ponad pół godziny oraz wymagało eskorty starszego, podchmielonego mężczyzny, napotkanego po drodze. Hostal był bardzo podstawowy, ale nie dbaliśmy o to, po prostu zajęliśmy pierwszy z brzegu pokój i zasnęliśmy wtuleni na jednym z wąskich łóżek.

Następnego dnia cieszyliśmy się zimnym prysznicem, jajkami i rozpuszczalną kawą, po czym wyszliśmy pozwiedzać. Znaleźliśmy spory, pustawy plac centralny, znaleźliśmy malutki targ, wymieniliśmy parę zdań z córką Klevera (właściciela najczęściej wspominananej tu agencji turstycznej) i porozmawialiśmy z jednym z ich konkurentów, Rojas. Poznaliśmy Leo, przystojnego młodego Holendra, ktory zakochał się w tym mieście i kupił tu kawałek ziemi. Leo przedstawił nas Estebanowi, przewodnikowi z agencji Rojas, który miał zabrać nas do dżungli. Esteban podarował nam małe, ręcznie wykonane wiosło. Pozwoliliśmy miejscowym dziewczynkom pobawić się naszym aparatem i zjedliśmy smacznego kurczaka w jedynej jadalni na placu centralnym.

Podsumowując, Lagunas było przyjemne, tanie, przyjacielskie i, ostatecznie, nudne. Ewelinie się tu jednak całkiem podobało, zgaduję, że jest mniej uzależniona od różnorodności i elektryczności ode mnie.

Naszym największym problemem w Lagunas była nagła popularność Eweliny wśród miejscowych insektów. Nie wiemy, czy były to komary, czy owady zamieszkujące wilgotny, zapadający się materac w Miraflores - tak czy siak każda z nóg Eweliny została pogryziona w tuzinach miejsc. W pewnym momencie, po ponad 40-tu tylko na jednej nodze, przestałem liczyć ugryzienia.

Leo zapewnił nas, że w Lagunas nie ma ani dengi, ani malarii, więc ten atak nas za bardzo nie przeraził, ale ostudził nasz zapał, jak tylko dotarliśmy do dżungli, i był jednym z powodów, dla których skróciliśmy naszą wycieczkę.

Gdy po trzech dniach wiosłowania po rezerwacie wróciliśmy do Lagunas, do naszej wiedzy o mieście dodaliśmy mały jarmark na placu centralnym, bar z sokami, bar z piwem i biura towarzystw żeglugowych. Kupiliśmy bilet do Iquitos (50 PEN za jeden) i spędziliśmy długie godziny, czekając na łódź, znudzeni i śpiący.

Eduardo V miał przybyć między 1szą a 2gą rano, pani przy biurku nakazała nam być w porcie przed północą, na wypadek, gdyby łódź przypłynęła wcześniej - prom pojawił się o 3ciej. Nie byliśmy pod zbytnim wrażeniem, ale byliśmy szcześliwi, że znowu jesteśmy w drodze.

No i przynajmniej była to większa, przyjemniejsza łódź niż Eduardo VII.

1 komentarz:

  1. Bardzo interesująca ta Wasza podróż do dżungli, no i jeszcze z przygodami.

    OdpowiedzUsuń

The past!