czwartek, 26 listopada 2009

Rezerwat Pacaya-Samiria

Rezerwat Pacaya-Samiria jest największym rezerwatem Peru. Ten punkt GPS wskazuje najdalsze miejsce, do którego dotarliśmy: jezioro zamieszkane przez siedem amazońskich delfinów.

Pierwszego dnia w Lagunas u Manuela Rojas zarezerwowaliśmy czterodniową wyprawę do tego rezerwatu, mając nadzieję zobaczyć choć mały jego fragment. Zapłaciliśmy 100 PEN na osobę za dzień, za dwóch przewodników wiosłujących nas wokoło, karmiących nas i pokazujących nam zwierzęta. Kolejne 20 PEN na osobę za dzień pochłonęła opłata za przebywanie w parku. Nie tak najgorzej - i znacznie taniej niż ceny, o jakich wspominał nasz Lonely Planet.

Nasza podróż w głąb dżungli rozpoczęła się od szaleńczej jazdy mototaksówką: 6 osób, pakunki, wiosła i prowiant trzęsły się przez jakieś pół godziny po błotnistych ulicach Lagunas i wąskiej leśnej dróżce do rezerwatu. W trakcie przejażdżki parę razy utknęliśmy w błocie, i - ponieważ przebiła się opona w naszym pojeździe - końcowy odcinek musieliśmy pokonać pieszo... ale dotarliśmy do rezerwatu!

Nasi przewodnicy, Esteban i Nilo, przenieśli nasze rzeczy z taksówki na tak na oko sześciometrowe czółno z wydrążonego pnia, podczas gdy my płaciliśmy za wstęp do rezerwatu. Potem zajęliśmy nasze miejsca: Ewelina i ja w środku łódki, nasi przewodnicy na jej końcach. I wyruszyliśmy w drogę.

Wiosłowanie przez dżunglę jest bardzo relaksującym, spokojnym sposobem podróżowania, przynajmniej kiedy sam nie musisz wiosłować. Rzeka nie wydawała prawie żadnych dźwięków, nasi przewodnicy wiosłowali cicho, by nie wystraszyć żadnego zwierzęcia, które moglibyśmy napotkać. Kiedy coś mówliśmy, rzadko, instynktownie ściszaliśmy nasze głosy, wpasowując się w klimat.

Małe, szare małpy na drzewach nad naszymi głowami były pierwszymi stworzeniami, które napotkaliśmy: wspinały się w górę, skakały z drzewa na drzewo, wydając zaskakująco głośne odgłosy przy poszukiwaniu jedzenia. Przebywanie tak blisko nich było niezwykłe: świetnie było zobaczyć je tak wolne i dzikie, nie zamknięte w jakimś zoo.

Jako kolejne napotkaliśmy duże pająki pod pniem w połowie zanurzonego w wodzie drzewa, a jako trzecie - kilka śpiących nietoperzy wampirów na innym drzewie. Esteban obudził je plusknięciem wody, zmuszając je do lotu.

Widzieliśmy ptaki: czaple, tukany, papugi, jastrzębie i wiele innych, których nie jestem w stanie nawet nazwać.

Widzieliśmy mnóstwo owadów: ważki atakujące swoim nurkowaniem taflę rzeki; kaskady skaczących wodnych pluskiew wylewająych się z korzeni drzew na powierzchnię wody; ogromne, brzęczące pszczoły; piękne motyle, duże i małe, we wszystkich kolorach tęczy; wiele rodzajów mrówek, much, os, modliszek, pająków. Czasem widzieliśmy komary zanim nas ukąsiły, czasem nie.

Ssaki: Jako dodatek do małpek z dnia pierwszego, zobaczyliśmy jeszcze z bliska dwa inne ich gatunki, widzieliśmy również leniwca na nieco oddalonym od nas drzewie. Zobaczyliśmy delfiny, a Esteban - raczej niegrzecznie - obudził śpiącego w swojej norze lobo (wydra? bóbr?), wycinając przy pomocy wiosła dziurę w jego kryjówce... jeden z dwóch jej mieszkańców prychnął gniewnie, gwałtownie wskoczył do wody i następnie przyglądał się nam, oddalony od nas o jakieś 20 metrów w dół rzeki, podczas gdy drugi wciąż prychał, schowany głębiej w swej norze.

Pierwszej nocy w drewnianej chacie poznaliśmy parę z Danii i ponownie spotkaliśmy niemieckiego inżyniera, który razem z nami jechał mototaksówką w stronę dżungli. Wieczór skończyliśmy na kilkugodzinnej rozmowie, głównie o podróżach. Bawiliśmy się przy tym na tyle dobrze, że zapomnieliśmy o planowanej na tę noc wyprawie w poszukiwaniu krokodyli - przypomnieliśmy sobie o niej dopiero, gdy jeden z przewodników pojawił się z latarką przywiązaną do głowy oraz małym krokodylem w rękach. Potrzymaliśmy krokodyla, pozując do zdjęć, a potem (jak przypuszczamy) został on ponownie wypuszczony na wolność.

Dżungla nie oznaczała jednak samej zabawy i egzotycznych zwierząt - nasz luksusowy środek transportu miał dwie wady: słońce i monotonność.

Większość czasu byliśmy całkowicie wystawieni na promienie słoneczne, momentami tylko jakieś przypadkowe drzewo odchylało się na tyle daleko, by dostarczyć odrobinę cienia. Przez pierwsze dwa dni na niebie nie było żadnego znaku chmur, więc szybko zrobiło się niesamowicie gorąco w naszym czółnie. Ponadto, ku mojemu zdziwieniu, po raz pierwszy w życiu doznałem oparzenia słonecznego na tyłach moich dłoni - zdaje się, że uboczny efekt zażywania naszych tabletek przeciw malarii (zwiększona wrażliwość na słońce) pokonał tak krem przeciwsłoneczny z filtrem 50, jak i aklimatyzację czy opaleniznę, jaką nagromadziłem w ciągu ostatnich miesięcy. Dziwne i niezbyt wygodne.

Wreszcie, monotonność. Pomimo imponującej listy zwierząt, jakie zobaczyliśmy, przez większość czasu płynęliśmy wzdłuż rzeki w ciszy, mając po naszych bokach nieprzeniknione ściany zieleni i za towarzyszy - trzy czy cztery gatunki tych samych owadów. Nie mogliśmy rozmawiać, ponieważ wystraszyłoby to zwierzęta, i nie mogliśmy zasnąć, ponieważ spalilibyśmy się na słońcu i przegapilibyśmy zwierzęta... więc siedzieliśmy bezczynnie, czekając i mając nadzieję, że coś, cokolwiek, wydarzy się ciekawego. Na początku było to relaksujące, ale po kilku godzinach musieliśmy przyznać, że jesteśmy całkiem znudzeni.

Z powodu ponad stu ugryzień komarów na jej nogach, Ewelina nie mogła ponadto usiedzieć na miejscu bez drapania. Toteż, podejrzewając, iż wady dnia pierwszego tylko przewyższą zalety kolejnych dni, o poranku drugiego dnia zdecydowaliśmy się skrócić naszą wycieczkę z czterech dni do trzech. Nasi przewodnicy podeszli do tej decyzji ze spokojem i jak tylko zapewniliśmy ich, że nie chcemy zwrotu pieniędzy, radośnie dostosowali swoje plany.

Nie żałowaliśmy naszej decyzji; drugi dzień rzeczywiście przyniósł te same problemy, co pierwszy: moje oparzenia pogorszyły się tylko, ugryzienia Eweliny swędziały, a dżungla stała się odrobinę bardziej znajoma i odrobinę mniej ekscytująca.

Nasz trzeci, ostatni, dzień był lepszy. Wiosłowaliśmy w drodze powrotnej w górę rzeki, nasi barczyści przewodnicy pracujący ciężko, walcząc z prądem. Było pochmurnie i... padało! Padało ulewnie przez chwilę, tak jak to musi w deszczowym lesie. Ewelina schroniła się pod naszą parasolką, a ja wyglądałem na zewnątrz spod kawałka folii dostarczonej przez naszych przewodników. Esteban i Nilo, mokrzy, wiosłowali do przodu, a kiedy zapytałem, czy nie przeszkadza im ten deszcz, Esteban powiedział, że woli jak pada: jest to bardziej odświeżające, fresco.

Ostatni dzień był również tym, kiedy zobaczyliśmy większość małp i leniwca, a także dniem, kiedy zaraz po obiedzie ujrzeliśmy, jak deszcz zbliża się do nas wzdłuż rzeki niczym ściana wody; wreszcie dniem, kiedy znalazłem martwego, bezgłowego węża unoszącego się na rzece. To był udany dzień.

Ale słońce, a razem z nim i upał, pojawiło się znowu na jakąś godzinę zanim dotarliśmy do celu, co sprawiło, że byliśmy zadowoleni mogąc opuścić naszą łódeczkę i nie żałowaliśmy skrócenia naszego pobytu.

Wizyta w dżungli była niezwykłym doświadczeniem, ale dla nas, ciągle zmęczonych upałem i zniecierpliwionych po tym, jak utknęliśmy z durem brzusznym w Yurimaguas, trzy dni okazały się wystarczające.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!