wtorek, 3 listopada 2009

Wędrówki i przejażdżki rowerowe wokół Baños

Baños to miasto zdecydowanie turystyczne, ale jak dotąd, w całkiem pozytywnym sensie.

Dotarliśmy tu w czwartek po południu i zaraz przedsiębiorczy młody mężczyzna zaoferował nam pokój. Zajrzałem tam, ale zdecydowałem się zmierzać w stronę centrum, by poznać inne opcje. Ewelina z torbami czekała w głównym parku, podczas gdy ja przeszukiwałem hotele. Ceny skakały niemożliwie, ale - co ważniejsze - było to pierwsze miejsce podczas całej naszej dotychczasowej podróży, gdzie hotele żądały wyższej kwoty za sobotę i niedzielę; co więcej, ponad połowa z tych, które sprawdziłem, była już całkowicie zarezerwowana na ten weekend - oferowano mi zatem jedynie noc, a czasami dwie. A i tak pokoje były bardzo małe.

Zatrzymaliśmy się w największym pokoju, jaki znalazłem; jedynym z bezprzewodowym internetem; w hostelu Santa Cruz. Znajdował się w górnej skali cenowej, 19 USD za noc za nas oboje, ale był najprzyjemniejszy z tych, które oglądałem, no i był jednym z niewielu, które wciąż były dostępne.

Następnego dnia wyruszyliśmy na naszą pierwszą wyprawę, ignorując mnóstwo biur organizujących wycieczki, i wspinając się po kilkuset schodach na Mirador del Virgin, który oferował fantastyczny widok na miasto. Krętymi ścieżkami udaliśmy się stamtąd wyżej, podążając za znakami w stronę Mirador del Volcan. Widoki po drodze były nieziemskie; zanim dotrzeliśmy na sam punkt widokowy, byliśmy już wystarczająco porażeni wulkanem i najciekawszą rzeczą, jaką tam zobaczyliśmy, były linie elektryczne rozpięte nad niewielką doliną.



Kolejne dni były raczej leniwe. Graliśmy w bilarda, jedliśmy smaczne obiady i odwiedziliśmy łaźnie, z których słynie miasto. Nie zaimponowały one zbytnio Ewelinie; poprawnie zaobserwowała, że nie da się ich w ogóle porównać z tymi w Islandii. Łaźnie były jednak wciąż wypełnione Ekwadorczykami, zdającymi się nieźle bawić.

Do tego czasu miasto zdążyło się niesamowicie zaludnić, byliśmy tam w okresie Wszystkich Świętych, a Dzień Zmarłych jest tutaj jednym z ważniejszych. Atmosfera w Baños przypominała karnawał, ludzie byli wszędzie. W sobotę wybraliśmy się potańczyć, a ulica z wszystkimi klubami zapakowana była ludźmi - głównie młodymi parami, trzymającymi się za ręce podczas tańca.

Ostatniego dnia w Baños wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się na przejażdżkę. Nasz przewodnik Lonely Planet wspominał o 61-kilometrowej, w większości z górki, drodze od Baños do miasta zwanego Puyo, zaraz na granicy Niziny Amazonki. Pomysł przejażdżki z Andów w stronę Amazonki był zbyt niezwykły, by go nie spróbować.

Ostatecznie pokonaliśmy jakieś dwie trzecie drogi, będąc absolutnie wyczerpanymi tymi wszystkimi kawałkami pod górę pojawiającymi się pomiędzy świetną rajdą w dół. Zatrzymaliśmy się parę razy po drodze, by podziwiać wodospady, których było tu pełno, także ten najbardziej znany w Ekwadorze, Pailon del Diablo. By go zobaczyć, trzeba było udać się na krótką wędrówkę, po której następował ostrożny spacer przez wiszący most, gdzie pozwalano być tylko 5 osobom w tym samym czasie (zasada trwale łamana). Po moście, gramoliliśmy się przez szczelinę w skale za wodospadem, by dostać się tak blisko niego, jak tylko możliwe. Stanąłem na chwilę pod samym wodospadem, moknąc nieco od pryskającej wody i patrząc na wodę rozszalałą nad głową. Później Ewelina przejęła me miejsce, ale parę przyjaznych, rozweselonych Ekwadorianek przyszło jej z pomocą, popychając ją dokładnie w stronę najbardziej mokrego miejsca tak, że kompletnie przemokła. Towarzyszyło temu mnóstwo śmiechu, a zanim dotarliśmy z powrotem do rowerów, Ewelina była już prawie sucha.



Po wodospadach i jeździe na rowerze, Ewelina i ja złapaliśmy autostopa: bardzo dziwaczną ciężarówkę w górę, do Baños. Nasze rowery zostały przywiązane pod platformą ciężarówki, a my znaleźliśmy się w kabinie z kierowcą i jego małą rodziną (czworo osób). Odmówił pieniędzy, gdy dotarliśmy do miasta, co stanowiło przyjemny kontrast dla tego, o czym nasz przewodnik twierdził, że jest tutaj normą. Mili ludzie.

Ostatni wieczór w Baños spędziliśmy na rozpieszczaniu się wyśmienitym francuskim jedzeniem w Le Petit Auberge i graniu w bilarda w pubie Leprechaun. Następnego dnia spakowaliśmy nasze torby i złapaliśmy autobus do Riobamby, udając się na kolejną przygodę: pociąg do Diabelskiego Nosa.

1 komentarz:

  1. Tam jest cudownie, przynajmniej widac to na załaczonych zdjęciach.Pozdrowienia i buziaki.

    OdpowiedzUsuń

The past!