poniedziałek, 28 grudnia 2009

Sillustani

Sillustani było moim ulubionym miejscem z tych wszystkich wokół Puno, które odwiedziliśmy.

Zapisaliśmy się na tanią wycieczkę w naszym hotelu. Sillustani znajdowało się niedaleko Puno, jakąś godzinę jazdy autobusem: zajęliśmy miejsca na samym przodzie, mogąc podziwiać niezwykłe widoki.

Sillustani jest starym cmentarzyskiem, liczącym tysiące lat: najstarsze struktury pochodzą z preinkaskich czasów (2000 lat przed Chrystusem), najnowsze zostały zbudowane przez samych Inków.

Nasz przewodnik wyjaśnił nam sposób, w jaki techniki pochówku ewoluowały przez wieki, od podziemnych grobów do wysokich wież, które czynią to miejsce tak niezwykłym po dziś dzień. Według niego, u źródeł owych zmian leżała potrzeba zachowania mumii w lepszym stanie, oraz lepszej ich ochrony.

Gdy zwiedzaliśmy okolicę, podziwiając starodawne wieże, pogoda zmieniła się dramatycznie, przechodząc od palącego upału do silnie dmuchającego wiatru, przy ciemnych, wypełnionych deszczem chmurach wiszących nad naszymi głowami. Jeszcze zanim pojawiły się chmury, gromkie grzmoty rozbrzmiewały w oddali, dostarczac naszemu zwiedzaniu tego szczególnego cmentarza odpowiednio pasujących dźwięków.

Przewodnik wskazał nam różnice pomiędzy inkaskimi a preinkaskimi strukturami: techniki cięcia kamieni, opracowane przez Inków, były o wiele bardziej zaawansowane, same kamienie były przy tym o wiele mniej regularne. Wciąż mając w pamięci naszą wizytę w Machu Picchu, Ewelina zauważyła inne różnice: inkaskie budowle miały małe ręczne wsporniki, wciąż wystające z olbrzymich bloków; wejście zaś do środka samych wież wykute było z pojedynczego głazu. Nie będąc w niczym gorszy od Eweliny, wskazałem, że wejścia wież, czy to inkaskich, czy też tych starszych, zwrócone były w kierunku Wschodu, w stronę wschodzącego słońca. Poczuliśmy się bardzo mądrzy.

W drodze powrotnej do Puno nasza grupa odwiedziła farmę sprzedającą miejscowe tkaniny i inne rzemieślnicze wyroby. Byliśmy jednak o wiele bardziej zainteresowani lamami i szczeniątami, oraz robieniem zdjęć przy coraz silniejszym wietrze. Gdy opuściliśmy farmę i znaleźliśmy się w środku autobusu, chmury wreszcie, gwałtownie, wypuściły z siebie ciężar deszczu.

Doskonałe wyczucie czasu, jak zwykle: mogliśmy cieszyć się powrotną jazdą przez strumienie lejące się z nieba.

niedziela, 27 grudnia 2009

Taquile

Taquile było naszym drugim przystankiem na jeziorze Titikaka. To całkiem sporych rozmiarów wyspa, zamieszkana przez kilkuset ludzi. Mają tu sklep z miejscowymi wyrobami tekstylnymi, prowadzony przez całą wspólnotę: sprzedawane rzeczy stanowią poważny element dochodu dla ich twórców. My kupiliśmy maluteńkiego Spongeboba Przechowalnioportego.

Razem z grupą zjedliśmy obiad w tutejszej restauracji, również należącej do wspólnoty: smaczną rybę popijaliśmy ciekawą herbatą, zrobioną z ziół rosnących na wyspie. Mieliśmy małe nieporozumienie w trakcie płacenia - najwidoczniej byliśmy jedynymi ludźmi, których obiad nie był wliczony w cenę wycieczki. To tłumaczyłoby, dlaczego była ona taka tania...

Po obiedzie i załatwieniu sprawy z rachunkiem, przespacerowaliśmy się po okolicy do momentu, kiedy nasza łódź odebrała nas z drugiego końca wyspy na wyprawę z powrotem do Puno.

Najbardziej interesującą tu rzeczą były skomplikowanie kolorowe stroje miejscowych. Znawca mógłby wyczytać z czapek tutejszych mężczyzn informacje na temat ich stanu cywilnego czy ich roli we wspólnocie. Dla nas jednakże, owe czapki wyglądały raczej jak kolorowe szlafmyce pozakładane na głowy. Podobnie było z kobietami: miały pompony przyczepione do swych długich warkoczy - ich wielkość również wskazywała, czy były pannami, czy też nie.

Byliśmy poruszeni i zauroczeni ich strojami, choć w tym samym czasie przypominały nam one o tym, jak niezwykłe szczęście mamy, mogąc ubierać się tak, jak chcemy - i gdy chcemy, zatrzymując dla siebie informacje o naszym prywatnym życiu

Wyspy Uros

Wyspy Uros stanowiły pierwszy z dwóch przystanków podczas naszej wyprawy po jeziorze Titikaka.

Wyspy te są sławnymi pływającymi masami trzciny, utworzonymi około 2000 lat temu i od tamtej pory utrzymywanymi w przyzwoitym stanie przez plemiona Uros. Jak nam wyjaśniono podczas wizyty, tak wyspy, jak i zbudowane na nich małe domy, wymagają nieustannej renowacji: domy budowane są całkowicie od nowa raz lub dwa razy w roku. Co ciekawe, owa trzcina nie jest wyłącznie budowlanym materiałem: jej korzenie i kwiaty używane są jako składniki napojów/potraw, i to podobno dzięki ich wysokiej zawartości fluoru oraz jodu miejscowi cieszą się niesamowicie jasnym, białym uśmiechem.

Spróbowaliśmy korzeni: smakowały całkiem nieźle!

Współczesna technologia nie ominęła wysp całkowicie, rzecz jasna. Mimo że plemiona Uros wciąż żyją według swojej tradycji, nylonowe liny zastąpiły u nich słomę jako najlepszą metodę związywania trzciny czy kotwiczenia wysp; każda z wysp ma także co najmniej jeden panel słoneczny (po raz pierwszy pojawił się on tutaj w 1996 roku), a domki, które odwiedziliśmy, wyposażone są w malutki zestaw radiowo-telewizyjny. Najwyraźniej pojawienie się energii słonecznej zdecydowanie zredukowało na wyspach liczbę pożarów, powodowanych przez świece... Jeżeli chodzi o ubrania, najoczywistsze zmiany dotyczą mężczyzn, noszących dżinsy i bawełniane koszulki, podczas gdy kobiety wciąż ubrane są w swoje tradycyjne stroje. Mimo tego jednak, nicie oraz włókna, używane przez kobiety do przędzenia, kupowane są na straganach w Puno i pochodzą prawdopodobnie z nowoczesnych fabryk. Wreszcie, turystyka jak zwykle zmieniła wszystko i bycie dziwnie interesującym stało się głównym źródłem dochodów ludzi Uros: dzięki temu inne zmiany stały się możliwe.

Kupiliśmy tutaj piękny naściennik przedstawiający stworzenia, rzeczywiste i mityczne.

Jedna z najciekawszych uzyskanych tutaj informacji nie miała jednak za wiele wspólnego z samymi wyspami. Przewodnik zebrał nas wszystkich razem i pousadzał na siedzeniach z trzciny, zabierając się za wyjaśnianie sytuacji samego jeziora: otóż kurczy się ono wskutek globalnego ocieplenia, szybciej wyparowując niż napełniając się nowymi strumieniami wody z gór; jezioro stanowi ponadto główną drogę dla przemytników szmuglujących tani sprzęt elektroniczny z Boliwii do Peru; poza tym, wpuszczenie do jeziora pstrągów w latach 1942-45 spowodowało wyginięcie wielu gatunków ryb, dotąd je zamieszkujących.

Interesujące.

sobota, 26 grudnia 2009

Puno

Samo Puno okazało się być całkiem przeciętnym przystankiem na naszej drodze, choć było zarazem miejscem, skąd wyruszyliśmy na krótkie, jednodniowe wycieczki w stronę jeziora Titikaka i Sillustani.

Atrakcje: było chłodno kiedy tu dotarliśmy, co rzadko się zdarza w naszej podróży. Naszym pierwszym tutejszym posiłkiem była nawet smaczna pizza, której towarzyszyła muzyka na żywo: bardzo żwawy zespół grał typowe andyjskie piosenki (których zazwyczaj nie znoszę), ale robił to z takim entuzjazmem i taką energią, że wbrew sobie samym polubiliśmy ich muzykę i kupiliśmy ich płytę CD.

W Puno zjedliśmy także nasz ostatni peruwiański posiłek: Pisco Sour, pstrąga z jeziora Titikaka w sosie wiśniowym i stek z alpaki w sosie rumowym. Wyśmienite potrawy.

Pukara

Pukara byłaby całkiem nudnym przystankiem, gdyby nie pora roku, kiedy się tam zatrzymaliśmy.

Odwiedziliśmy tu muzeum i poznaliśmy parę szczegółów na temat preinkaskich kultur, ale tak naprawdę zachwyciliśmy się dopiero bożonarodzeniowymi uroczystościami, które zdominowały tamtejszy rynek.

Była i orkiestra, i sprzedawcy piwa, i setki ludzi tańczących wokół placu w swych kolorowych kostiumach: to wszystko wydawało się trwać bez końca. Wyglądało na to, że całe miasto wyszło świętować na zewnątrz; naprawdę niesamowity widok.

Raqchi

Naszym drugim przystankiem w drodze do Puno było inkaskie miasto Raqchi. Nazwa oznacza "ceramikę", ale najbardziej uderzające w tym miejscu były ruiny świątyni Inków, poświęconej Wiracochy, inkaskiemu bogowi stworzenia, a także ruiny otaczającego ją miasta.

Miasto było niezwykle ważne, jako że zbudowano je dokładnie pomiędzy dwoma całkowicie różnymi regionami: suchym altiplano (płaskowyż śródgórski) i położonym znacznie niżej terenem wokół Cusco, zamieszkanym przez plemiona Aymara i Quechua. W rezultacie miasto stało się głównym centrum wymiany towarów: produkty pochodzenia zwierzęcego, z Południa, wymieniano na ziarna z Północy.

Zatem, jako dodatek do światyni, sztucznego jeziora, potężnych miejskich wałów i wielu domów, znaleźć tu można pozostałości ponad 100 okrągłych spichlerzy i silosów. Pozowaliśmy do zdjęć w środku tych, które odnowiono.

Andahuaylillas

Pierwszy przystanek na trasie naszego turystycznego autobusu z Cusco do Puno.

Zatrzymaliśmy się tu, by przyjrzeć się XVI-wiecznej kaplicy. Była całkiem niezwykła, wszystkie ściany pokryte były religijnymi freskami, parę z nich zostało ukrytych pod bardziej współczesnymi płótnami. Wszystko było całkiem stare i odrobinę zniszczone: ołtarze, freski, nawet ławki.

Ołtarze pozłocone zostały 24-karatowym złotem, najwyraźniej miasto było rezydencją hiszpańskiej szlachty, która wolała tutejszy klimat od klimatu wyżej położonego i przez to chłodniejszego Cusco.

Moim ulubionym szczegółem był jednak sufit, fantastyczna kombinacja drewnianych belek i kolorowych wzorów.

środa, 23 grudnia 2009

Szlakiem Inków

Nasza wyprawa zaczyna się o brzasku poranka. Strugi deszczu płyną brukowanymi ulicami Cusco, miasto powoli budzi się do życia, podczas gdy my pod dachem naszego hostalu czekamy na osobę, która ma nas stąd odebrać. Ubrana w dżinsy, sweter, szalik i czapkę trzęsę się z zimna. Mamy półgodzinne opóźnienie, gdy nasz pojazd w końcu się pojawia. Czwórka Australijczyków siedzi już w środku, ich plecaki pomiędzy nogami. Nasza grupa ma liczyć dwanaście osób: ich czworo, nas dwoje oraz sześcioro Łotyszów. Plus dziesięcioro tragarzy i dwóch przewodników.

Do Ollantaytambo docieramy około dziewiątej rano. Główny plac tego miasteczka przypomina o tej godzinie parking dla autobusów. Tony pasażerów wysypują się z ich środków i próbują się następnie przebić przez tłum miejscowych kobiet. Rozpoczyna się handel czekoladą, liśćmi koki, wodą, cienkimi przeciwdeszczowymi foliami, kijkami mającymi wspierać w wędrówce. W zatłoczonej restauracji, służącej jednocześnie za hostel, jemy śniadanie. Wszystkie ubikacje zajęte, więc - w razie potrzeby - odwiedza się łazienki w poszczególnych pokojach hostelowych. Popijając kawę, spoglądam przez okno na rynek, na ten niespotykany nigdzie indziej hiszpańsko-angielski spektakl w otoczeniu autobusów, na ostatnie zakupy, ostatnie targi, ostateczną wymianę towarów. Gdy unoszę wzrok do góry, mam wrażenie, że razem ze mną spektakl ten obserwują duchy przodków tutejszych mieszkańców; duchy, które przecież muszą wciąż zamieszkiwać te pozostałości miasta widniejące na zboczu góry naprzeciwko. Czekam, aż któryś z nich mnie zauważy i pozdrowi skinięciem głowy czy machnięciem ręki; czas jednak ucieka, musimy ruszać dalej. Autobusy zabierają swoich pasażerów, miasto cichnie w oddali, a my, wzdłuż rzeki, po wyboistej, błotnistej jednopasmówce, kierujemy się w stronę kilometru 82. To właśnie stąd rozpocząć się ma nasza czterodniowa, niezapomniana wędrówka szlakiem Inków.

...

Siąpi nieco, gdy przeprawiamy się przez linowy most na drugą stronę rzeki Urubamba, zwanej inaczej rzeką Vilcanota czy Wilcamayu, z quechua: Świętą Rzeką. Jest nas dziesięcioro, dwójka Łotyszów wykrusza się gdzieś po drodze. Ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe, z kijkami w dłoniach i plecakami na ramionach zaczynamy naszą wspinaczkę. Jesteśmy jakoś w połowie drogi, gdy niespodziewanie dla siebie samej przystaję, wpatrzona w odległy punkt. Po drugiej stronie kanionu, wysoko w górze, zarysowuje się oto kobieca sylwetka. Jej strój tak wyraźnie odbiega od mojego: fałdowana spódnica składa się z wielu warstw, sięgając połowy łydek; włosy związane są w dwa długie warkocze. U jej stóp pałęta się niewielki pies. Kobieta przechadza się wzdłuż przepaści, raz w prawo, raz w lewo; pies skacze wokoło, by w końcu uspokoić się, gdy kobieta zatrzymuje się nad krawędzią kotliny. Przez moment oboje spoglądają na wędrowców na dole, na mnie. Wydaje się, że liczą, ilu wędrowców przemierza dzisiaj szlak. Mam uczucie, że wieści o naszym przybyciu szybko rozniosą się po górach. Chcę podzielić się tym niezwykłym widokiem z Bjarnim, ale gdy razem patrzymy w górę, nie ma tam już nikogo. I zdaje się, że nigdy nie było.

Kontunuujemy wędrówkę, powoli pokonując jakieś dziesięć kilometrów i zmierzając w stronę pierwszego noclegu. Wędrujemy wzdłuż rzeki; tego wieczoru szum jej wód kołysze nas do snu na polu namiotowym w Wayllabambie, ostatniej przystani cywilizacji na szlaku. Zasypiam zwinięta w kłębek, w dresie, z ciałem Bjarniego ogrzewającym moje, nieco wyziębione chłodem wysokości 3000 metrów n.p.m., otulona w śpiwór. W środku nocy budzi mnie światło latarek; czyjeś głosy dobiegają z zewnątrz. Leje jak z cebra i nasi przewodnicy sprawdzają, czy wszystko w porządku z rozbitymi namiotami, czy żaden z nich nie przecieka. Nasłuchując dźwięku kropel obijających się o płachty namiotu, powoli ponownie udaję się do krainy snu.

Pobudka następuje gwałtownie, i to wcześnie rano, o piątej trzydzieści. Bjarni rozsuwa zamek i do namiotu wciskają się ręce jednego z naszych tragarzy, a w nich dwa kubki gorącej herbaty z liści koki. Ogrzewamy się ciepłym płynem, zbierając siły do wyjścia na zewnątrz. Po kilkunastu minutach spędzonych na pakowaniu bagaży, postanawiamy powitać nowy dzień. Dolina, w której się znajdujemy, spowita jest we mgle, choć słońce próbuje przebić się przez jej białe warstwy. Rosa rozświetla trawę, ptaki świergoczą na drzewach, rzeka huczy w oddali, z pozostałych namiotów powoli wydostają się nasi towarzysze. Śniadanie jemy wszyscy razem, w sporym namiocie, siedząc na składanych krzesełkach ustawionych wokół dwóch metalowych stolików. Dzisiejszy dzień ma być dla nas wyzwaniem, do pokonania mamy bowiem najtrudniejszy odcinek szlaku: Przełęcz Martwej Kobiety. Położona na wysokości 4200 metrów n.p.m., jest najwyższym punktem naszej wędrówki: dotarcie do niej ma nam zająć jakieś pięć godzin, następnych parę godzin mamy poświęcić schodzeniu w dół, do kolejnego obozowiska. Choć jest zimno, ja pocę się niemiłosiernie, i przystaję co kilka kroków, by złapać oddech. Ze zdumieniem obserwuję tragarzy: jeden za drugim, dwudziesto-, czterdziesto-, sześćdziesięcioletni, z ważącymi co najmniej dwadzieścia kilogramów na plecach, przebiegają obok mnie, pozostawiając mnie tam za sobą, stojącą z szeroko otwartymi ustami. Klaszczą, kiedy - wyczerpana - wreszcie pokonuję przełęcz; kilku z nich posila się zarazem papierosem. Brakuje mi słów.

Pada nieco, gdy schodzimy na dół, po drodze natykając się na szukającą pokarmu sarnę. Jest już blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, patrzy mi prosto w oczy, lecz szelest przeciwdeszczowej kurtki kolejnego wędrowca niespodziewanie ją płoszy. Tej nocy śpimy na wysokości 3600 metrów n.p.m., otoczeni przez ośnieżone stożki jeszcze wyższych gór. Na drzewie obok naszego namiotu kolibry mają swoje gniazdo.

...

Trzeci dzień wita nas błotem, mżawką i, jak zwykle, herbatą z liści koki. Zaczynamy czuć ból mięśni, ale wciąż mamy siłę, by przewędrować kolejnych trzynaście kilometrów. Niby niewiele, ale na tej wysokości każdy kilometr liczy się potrójnie. Przynajmniej dla mnie. W dół, w górę, po schodach tak wysokich, że z trudem unoszę nogę, po wyłożonym kamieniami szlaku, przez wyschnięte jezioro, obok pozostałości kolejnych miast, które niegdyś zaopatrywały w prowiant te, do którego zmierzam, przez inkaski tunel wydrążony w skale, wzdłuż rzeki - walczę z wysokością o każdy haust powietrza. Zapominam, co to huk samolotów, smród benzyny, gorąca woda, świeża koszulka, suche buty. Edwin, przewodnik, opowiada historie, którym przysłuchuję się ze zdumieniem. Jak chociażby ta o chasquich, wyspecjalizowanych biegaczach, których zadaniem było dostarczanie wiadomości, królewskich smakołyków i innych przedmiotów w jak najkrótszym czasie z miejsca na miejsce w ramach Królestwa Inków. Specjalnie dla nich wzdłuż szlaków pobudowano stacje, tambo, w których mogli odpocząć, posilić się i przebrać. Na kilka kilometrów przed stacją, chasqui wydobywał ze swej sakwy pututu, trąbkę wykonaną z muszli, i za jej pomocą dawał znać, że przybywa. Kolejny chasqui wybiegał mu naprzeciw i przechwytywał to, co jego poprzednik przenosił, po czym sam udawał się w kilkukilometrowy sprint. Kiedy Sapa Inka, syn słońca i boski namiestnik, osiedlony wysoko w górach, tak daleko od morza, zażyczył sobie świeżej ryby, mógł się nią zajadać już następnego dnia.

Dziś ja, na wysokości 4000 metrów n.p.m, czekam w tambo na głuchy dźwięk pututu, wpatrzona w odległą przełęcz pomiędzy górami, przełęcz, którą pokonywałam tak niedawno. Składam ofiarę z kamieni i liści koki, kłaniając się na trzy strony świata i wypowiadając "Sulpayki Apus": "Dziękuję Duchu Góry" za pomoc w mojej wędrówce. Wśród szelestu liści bambusowych drzew i szumu wody małych wodospadów staram się wyłapać głosy ludzi, którzy kilka wieków temu podążali tym samym szlakiem, co ja teraz. Łudzę się, że przyroda podzieli się ze mną tym, co niewypowiedziane.

...

Zasypiam, by obudzić się w ciemnościach. Tłumy wędrowców, z latarkami, ustawiają się w kolejce do pokonania ostatniego odcinka czterodniowej wyprawy. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak wiele osób razem ze mną zaczynało wspinaczkę. Teraz wszyscy razem czekamy na otwarcie bramy. O piątej trzydzieści rano pozwala się nam przekroczyć ogrodzenie, zaczynamy ostatni spacer na szlaku. Powoli wspinamy się po wysokich schodach, lokalnie zwanych "Mordercą Gringów", we mgle pokonujemy odległość. Gdy wreszcie unoszą się chmury, pojawia się miasto.

Machu Picchu, dumne i piękne, lśni w słońcu, witając kolejnych przybyszów.

środa, 16 grudnia 2009

Cusco i Boże Narodzenie

Cusco jest naprawdę uroczym miejscem, kiedy wreszcie dotrze się do Starego Miasta. Położone na wzgórzach, składa się z wąskich brukowanych uliczek i kolonialnych budynków, otoczonych przez góry. Jest tu przyjemnie chłodno. Poza samą wysokością (3500 m n.p.m.), sprawiającą, że wzgórza stają się wyzwaniem, Cusco jest doskonałe dla pieszych spacerów, i to właśnie robiliśmy.

Historyczne centrum miasta jest zarazem najbardziej turystyczną jego częścią, pełną restauracji, sklepów, biur podróży, klubów i pubów - wliczając w to co najmniej dwa irlandzkie. Parę razy odwiedziliśmy Paddy's, przyciągnięci świąteczną atmosferą tego pubu i modelem pociągu, co kilka minut wykonującym kółka wokół lokalu; podobała nam się także przytulna kawirenka internetowa Ubuntu; zjedliśmy ponadto parę bardzo smacznych posiłków.

Tuziny, o ile nie setki, ludzi krążą po ulicach Cusco, próbując sprzedać wycieczki, masaże i błyskotki gringom takim jak my: ostatni raz byliśmy tak popularni w Meksyku.

Nawet to miało jednak swoje plusy: w ciągu dziesięciu minut od naszego przybycia na rynek zostaliśmy zagadani przez przyjacielską młodą kobietę; pytała, czy chcemy zarezerwować jakąś wycieczkę lub hotel. Wspomnieliśmy coś na temat szlaku Inków, a ona szybko przeistoczyła się w pracownika biura podróży, próbując sprzedać nam ofertę KB Adventures, jednej z tuzinów firm organizujących wędrówki tym szlakiem, a zarazem firmy należącej do jednego z przyjaciół owej kobiety.

Byliśmy sceptyczni, ale ostatecznie skorzystaliśmy z jej oferty, dostając nie tylko tą datę, jaką chcieliśmy, ale również i najlepszą cenę, o jakiej słyszeliśmy: 230 USD każde.

W ciągu trzech godzin od wydostania się z autobusu pozbywając się zatem problemu, kolejnych parę dni spędziliśmy na zwiedzaniu oraz polowaniu na odpowiednie do wspinaczki buty dla Eweliny. Nasza pierwszą próbą były super-tanie krótkie gumowce, ale Ewelina szybko odkryła, iż były one za upalne. W ostatnim momencie kupiliśmy jej przyzwoite, brązowe buty wspinaczkowe, które skończyły jako jej buty na szlaku.

...

22giego wróciliśmy ze szlaku Inków, zmęczeni, ale szczęśliwi, nie mogący się doczekać świąt Bożego Narodzenia w Cusco przed dalszą podróżą na południe. Tej nocy spaliśmy w Hostalu Rojas, gdzie przebywaliśmy też przed naszą wędrówką. Rojas był przyjemnym hotelem, ale mieliśmy bardziej wyrafinowane plany na Boże Narodzenie.

Zarezerwowaliśmy sobie otóż piękny, choć kosztowny, pokój w dziwacznie pustym Rupa Rumi, w czarującej dzielnicy San Blas. Mieliśmy tam wszystko, czego potrzebowaliśmy dla celebrowania świąt: gorący prysznic, bezprzewodowy internet, kuchnię. Manager był nieco niepewny, ale nie spodziewaliśmy się widzieć go za często.

Błąd! Gdy 23ciego dotarliśmy do hotelu, szybko odkryliśmy, iż internet nie działa. Zważając na cenę, jaką mieliśmy zapłacić za pobyt, oraz rolę, jaką Skype miał zagrać w naszych świątecznych planach, był to dla nas poważny problem. Poskarżyliśmy się, a po południu pojawił się sam manager, obwianiając za ten stan rzeczy "pracownika, który nie zapłacił rachunku za internet" oraz proponując nam rozwiązanie problemu przez użyczenie nam anteny, za pomocą której - jak miał nadzieję - uda się "pożyczyć" internet od jego sąsiadów. "Po co płacić, jak można ukraść?" - żartował.

Kiedy okazało się, że w zasięgu anteny nie było niczego, co dałoby się skraść, próbował dzwonić po swoich "znajomych" z pobliskich hoteli, prosząc o hasła do ich połączeń internetowych - mając na uwadze jego wcześniejszy żart, nie byłem zdziwiony, gdy wszyscy odmówili.

W tym momencie Ewelina straciła cierpliwość i po cichu zaczęła się pakować. Dołączyłem do niej. Mężczyzna nalegał, byśmy zostali na noc, twierdząc, iż podczas jednej z jego wielu rozmów telefonicznych manager Nextel-a z Cusco osobiście obiecał mu, iż będzie miał internet przed porankiem następnego dnia. Zabrzmiało to dla mnie raczej jak "darmowe Pisco Sour"; kontynuowaliśmy pakowanie.

Kiedy manager Rupa Rumi zorientował się, że nas stracił, pokazał nam swą prawdziwą twarz, najpierw domagając się, byśmy tak czy siak zapłacili za noc, a następnie wrzeszcząc na nas: "wypierdalać z mojego domu, natychmiast".

Do tego momentu współczułem nieco facetowi, wydawał się naprawdę próbować naprawić problem. To było jednak za dużo. W jednej chwili zrozumieliśmy, dlaczego to miejsce było takie puste i sami nie chcieliśmy niczego więcej niż to, czego on tak niegrzecznie zażądał.

...

Następną godzinę spędziłem na poszukiwaniu nowego miejsca, mając nadzieję znaleźć małżeńskie łoże, internet oraz kuchnię, w której moglibyśmy gotować. Porażka była całkowita. Kiedy zaraz przed zachodem słońca, z pustymi rękami, dołączyłem do Eweliny, miałem uczucie, że Boże Narodzenie jest zrujnowane. Zarzuciliśmy plecaki na ramiona i zniechęceni wyruszyliśmy w stronę centrum, robiąc nowe plany.

Nie byłoby jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło: nie pokonaliśmy nawet 100 metrów, gdy natknęliśmy się na hotel Koyllur - Ewelina zasugerowała, byśmy jeszcze raz spróbowali naszego szczęścia. Bingo! Przytulny pokój, gorące prysznice, szybki bezprzewodowy internet i najlepsze: przyjacielska załoga, która pozwoliła nam używać hotelowej kuchni o ile tylko posprzątamy za sobą. I to wszystko odrobinę taniej niż w Rupa Rumi.

Boże Narodzenie było uratowane!

Było super. Wymieniliśmy się prezentami z zadziwiającego bożonarodzeniowego targu, porozmawialiśmy z oddalonymi od nas rodzinami przez internet i przygotowaliśmy sobie fantastyczną kolację.

Dziękując za ich uprzejmość, podzieliliśmy się naszym deserem z recepcjonistkami - następnego dnia dały nam do spróbowania po kawałku typowego peruwiańskiego ciasta.

Zatem, pomimo wszystko, nasze Boże Narodzenie w cichym hotelu okazało się doskonałym zakończeniem naszego pobytu w Cusco. Dziękujemy, Koyllur!

Blokada drogowa!

Zaraz przed 4tą rano, gdy wreszcie zaczynałem pogrążać się w śnie, nasz autobus się zatrzymał. Hostessa wypowiedziała po hiszpańsku wiele słów, których nie zrozumieliśmy, poza jakimiś godzinami czy dniami, pobliskimi wioskami i brakiem autobusów. I tak staliśmy przez kolejnych parę godzin.

Kiedy zaczęło jaśnieć na zewnątrz, zobaczyliśmy, iż nasz autobus nie był jedynym, który utknął w miejscu - zobaczyliśmy także sporo ludzi, Peruwiańczyków i turystów, przechodzących obok nas, wzdłuż drogi.

Ewelina, ciekawa, chciała wyjść na zewnątrz i rozejrzeć się wokoło, ale załoga autobusu nie pozwoliła jej na to. Jednakże jak tylko Ewelina wróciła na swoje miejsce, załoga zmieniła zdanie, otworzono drzwi i zachęcono pasażerów do wyjścia na świeże powietrze.

Ostatecznie znaleźliśmy ludzi, których tak angielski, jak i hiszpański były na tyle dobre, że mogli powiedzieć nam, co się dzieje: blokada drogowa!

Miejscowi wieśniacy zablokowali drogę w ramach politycznego protestu. W zasięgu wzroku nie było policji; ludzie mówili, że mogą minąć dni, zanim sytuacja się poprawi. Blokada drogowa miała znajdować się od nas jakieś 15 minut spacerem, po jej drugiej stronie stały autobusy; była szansa, że się poddadzą i zawrócą - gdyby udało się nam znaleźć w jednym z nich, moglibyśmy kontynuuować naszą podróż do Cusco.

Zatem po kolejnych opóźnieniach, naradach i rozważaniach, wydostaliśmy nasze torby z bagażnika autobusu i zaczęliśmy spacer. Nie było daleko, nie więcej niż 5-10 minut, do blokady drogowej: czterech sporych pagórków piachu i kilku ogromnych kamieni porozrzucanych w poprzek drogi, wieśniaków w ich kolorowych, tradycyjnych strojach, siedzących na wzgórzach otaczających drogę i transparentów z żądaniami, poukładanych na trawie.

O ile się zorientowaliśmy, domagano się asfaltowej drogi.

Wypełniliśmy nasz obowiązek turysty, robiąc zdjęcia i pozdrawiając protestujących. Po drugiej stronie blokady znaleźliśmy autobusy i ciężarówki, ale żadna z nich nie skłaniała się do ruchu. Więc czekaliśmy, rozmawiając z innymi unieruchomionymi turystami i celując nasz aparat na różne rzeczy.

Policja pokazała się w końcu, z tarczami, hełmami i bronią. Nie mierzono jednak w ludzi, negocjator porozmawiał z mieszkańcami wiosek i wreszcie dano pozwolenie na oczyszczenie jednego pasa ruchu. Turyści, kierowcy autobusów i ciężarówek rozpoczęli atak na kopce ziemi, używając do tego łopat, desek, plastikowych butelek czy gołych rąk.

Pierwszym pojazdem, który pokonał blokadę, była jasnożółta wywrotka, wyglądająca jak ogromna zabawka dla dzieci. Zatrzymała się na chwilę po przekroczeniu uszczuplonej kupy piachu, i na wstecznym biegu pokonała ją ponownie. Zanim odjechała, zrobiła to kilka razy, ubijając ziemię po to, by mniej wytrzymałe pojazdy mogły podążyć jej śladem.

Wkrótce potem znowu byliśmy w drodze.

Z powrotem w naszym luksusowym autobusie nadmieniłem Ewelinie, że całkiem dobrze, iż pominęliśmy kaniony wokół Arequipy - to była o wiele lepsza przygoda! Ewelina zaśmiała się i przyznała mi rację.

Cusco, nadjeżdżamy...

sobota, 12 grudnia 2009

Arequipa

Dotarliśmy do Arequipy wcześnie rano, około siódmej. Złapaliśmy taksówkę z dworca autobusowego do centrum miasta i zostawiłem Ewelinę oraz torby na ławce naprzeciw pięknego, starego franciszkańskiego kościoła.

Mój spacer w poszukiwaniu hotelu był jednym z najprzyjemniejszych w naszej dotychczasowej podróży. Tak wcześnie rano wszędzie było cicho, było przyjemnie chłodno, a padające światło czyniło wszystko pięknym - trochę tak, jak dzieje się w Islandii, gdy słońce jest bardzo nisko na niebie. Rzadko budzimy się tu na tyle wcześnie, by cieszyć się podobnym widokiem.

Centrum Arequipy jest stare, a obszar, który przyszło mi przemierzać, miał kręte, wąskie uliczki, tak wyraźnie wcześniejsze o kilka wieków od samochodów. Większość hotelów i hostelów była o tej porze zamknięta, ale w końcu znalazłem jeden, Solar de Macarena, który oferował piękny pokój na drugim piętrze z oknami wyglądającymi na stosunkowo cichą ulicę, z własną łazienką, dostępem do kuchni, bezprzewodowym internetem, wygodnym tarasem ze stołkami, parasolami i krzesłami, oraz pizzerią na pierwszym piętrze. 60 soli, zameldowaliśmy się przed 9tą rano.

Ten poranek wyznaczył tor naszego pobytu w Arequipie - klimat był przyjemny, miasto było piękne, a my mieliśmy doskonałe miejsce do gotowania, używania komputera i relaksowania się. Graliśmy w bilard i odwiedzaliśmy wyśmienite restauracje i bary, dostępne tu dzięki obecności turystów.

Utarty szlak ma swoje uroki.

Jedną z naszych głównych wycieczek była wizyta w niesamowitym starym klasztorze Santa Catalina, zajmującym całą przecznicę miasta; wizyta w wiosce w mieście, gdzie bogate, drugie córki żyły religijnym, niepiśmiennym życiem luksusu - "cele", jakie dowiedziliśmy, były większe niż moje mieszkanie, i obejmowały również pokoje służących. Najwyraźniej konie zostały zakazane dopiero po tym, jak jedna z zakonnic zażądała jednego od swojej rodziny i spowodowała zbyt wiele wypadków, ujeżdżając go. Na pewno nie było to miejsce, które przychodzi do głowy na myśl o zakonnicach...

Kolejną naszą wycieczką była wizyta w muzeum Santury, gdzie przewodnik opowiedział nam historię zmumifikowanej inkaskiej dziewczyny, a następnie nam ją pokazał. Kapłani Inków poświęcili ją siłom natury, zaś współcześni naukowcy przywrócili ją cywilizacji i nazwali Juanitą. Juanitę znaleziono, wciąż zamarzniętą, na szczycie pobliskiego wulkanu zaledwie kilka tygodni po tym, jak erupcja sąsiedniej góry stopiła jej lodowy grób, powodując ześlizgnięcie się jej pięćsetletniego ciała po ścianach krateru. Fascynująca historia.

Ewelina i ja odwiedziliśmy także różne biura podróży w Arequipie, naradzając się, jak i kiedy zarezerwować Szlak Inków oraz ustalając, czy wybrać się na wycieczkę do pobliskiego, gigantycznego kanionu. Ostatecznie nie zarezerwowaliśmy niczego, pominęliśmy kanion i pospieszyliśmy się na nocny autobus do Cusco, z nadzieją, że za rozsądną cenę uda się nam zdobyć miejsce na Szlak na tyle wcześnie, by powrócić do cywilizacji na Boże Narodzenie.

piątek, 11 grudnia 2009

Nasca

Nasza wizyta w Nasca była bardzo wydajna. W ciągu dwóch godzin od wydostania się z autobusu z Ica wspinaliśmy się na pokład sześcioosobowego samolotu, by polatać nad liniami Nasca.

Zapłaciliśmy po 45 USD za lot, nieco mniej niż oczekiwaliśmy. Zatem wszystko w porządku. W cenę, poza samym lotem, wliczony był także transport na lotnisko i z powrotem. Rozmawialiśmy z innymi turystami na temat cen i innych spraw; sprzedano im nieco droższy lot z obietnicą, iż pilot przeleci co najmniej dwa razy nad każdym co ważniejszym geoglifem, by ludzie po obu stronach samolotu mogli go zobaczyć.

Jak zdążyliśmy już zauważyć, Peruwiańczycy są przyjacielscy, pomocni i całkiem nieuczciwi, gdy przychodzi do sprzedaży. Powiedzą wszystko, by dobić targu. Oferta przedstawiona tym turystom stanowiła tylko jeden z przykładów: nas potraktowano tak, jak ich, nie musieliśmy płacić extra. Podobne naciąganie przydarzyło się nam później tego dnia, gdy w Nasca szukaliśmy obiadu: mężczyzna z ulicy zwabił nas do środka pizzerii, obiecując darmowe pisco sour, gdy jednak złożyliśmy nasze zamówienie, powiedziano nam, iż ów mężczyzna wcale nie pracuje dla tego miejsca. Zero darmowych drinków. Parę minut później zobaczyliśmy go, jak prowadzi kolejnych turystów do stolika obok.

Sam lot, nad liniami Nasca, był fantastyczny. Nasz sześciosobowy samolot niósł pięciu turystów i pilota. Przelecieliśmy nad wieloma słynnymi figurami, wykonując spirale tak zgodne z ruchem wskazówek zegara, jak i przeciwne do nich, nad każdym z geoglifów po to, by wszyscy mogli się im dobrze przyjrzeć. Pokochałem nasz lot i linie; Ewelina żartowała, że są one jednym wielkim oszustwem. Ciągle zapominamy sprawdzić, jak ustalono wiek linii, więc na ile mi wiadomo, Ewelina może mieć rację. Jestem jednak pewien, że przynajmniej ten znak powstał całkiem niedawno.

Wylądowaliśmy po jakichś 30 minutach w powietrzu, i czekaliśmy na obiecaną taksówkę z powrotem do miasta. Czekaliśmy prawie tyle, ile trwał lot, ale w końcu mała "wyścigówka" zatrzymała się przed nami i kobieta z dwójką dzieci wydostała się na zewnątrz. Kobieta z jednym z dzieci wcisnęła się następnie na siedzenie z przodu, my zasiedliśmy w tyle razem z drugim - i jego matką, która była naszym kontaktem na lotnisku. Jak tylko mały samochód, niosąc nas siedmioro, ruszył, kobieta siedząca obok mnie uniosła swoją koszulkę i zaczęła karmić piersią swoje maleństwo. Prawdziwa peruwiańska przejażdżka taksówką!

Po odebraniu naszych toreb z biura podróży, zdecydowaliśmy się nie zostawać na noc w Nasca, lecz zamiast tego wybraliśmy się do drogiego terminalu autobusowego linii Cruz Del Sur, gdzie kupiliśmy bilet na nocny autobus do Arequipy.

Potem wałęsaliśmy się nieco wokół miasta, odwiedziliśmy rynek, bary, nieuczciwą pizzerię, sklep sprzedający Pisco oraz pub, w którym nie było internetu dla gości, choć teledyski na dużym ekranie puszczane były z Youtube...

Gdy nadeszła właściwa pora, wpakowaliśmy się do luksusowego autobusu i pojechaliśmy przed siebie.

czwartek, 10 grudnia 2009

Huacachina

Piaskowe wydmy Huacachiny są uderzająco piękne; ich gładkie, żółte kształty tak mocno wyróżniają się na tle niebieskiego nieba, iż można pomyśleć, że zostały poddane obróbce w photoshopie. Oaza, mimo tandetnej południowoamerykańskiej architektury, jest cudowną przystanią życia: rośliny, drzewa i turyści gromadzą się wokół nie najlepiej pachnącego stawu.

Oaza ma najwyraźniej jakichś 200 mieszkańców, nie licząc turystów, ale wydaje się, że każdy budynek tutaj to hotel. Jesteśmy szczęśliwi, że odwiedzamy to miejsce w ciągu tygodnia, poza sezonem; jest przez to ciche i relaksujące, a my mamy je prawie wyłącznie dla siebie.

Meldujemy się w małym hotelu z parkingiem pełnym buggies, pojazdów o ogromych kołach z grubymi oponami, przeznaczonych do jazdy po piasku. W hotelu znajduje się również ładny ogród z krystalicznie czystym basenem, a w zasięgu wzroku mamy wodę samej oazy. 60 soli za nocleg i śniadanie, około 15 euro. Bez problemu mieścimy się w naszym budżecie.

W trakcie meldowania pytamy się o sandboarding i owe pojazdy: mamy szczęście, niewielka grupa za parę godzin ma opuścić nasz hotel. 40 soli za każdego pasażera. Spoglądamy na siebie... czemu nie? Może udałoby się nam znaleźć coś odrobinę tańszego, gdybyśmy pospacerowali po ulicy, ale z drugiej strony: hotele prawdopodobnie nie lubią zabijać swoich gości, a nasz przewodnik ostrzegał nas przed niedoświadczonymi kierowcami. Zapisujemy się na przejażdżkę i zabieramy rzeczy do pokoju.

Później, gdy coraz lepiej zaznajamiamy się z Huacachiną, jedną z rzeczy, do której się przyzwyczajamy i którą uczymy się rozpoznawać, jest huk maszyn piaskowych buggies, dobiegający z oddali. Zawsze uważałem, że zwrot "piaskowy buggy" brzmi uroczo, niewinnie. Myliłem się bardzo. Te pojazdy to potwory, ryczące i potężne, to coś więcej niż za duże silniki przynitowane do mocnej metalowej klatki na kołach; buggies są zaprojektowane po to, by mknąć w górę po stromych wydmach, a gdy kierowca popełni błąd w obliczeniach, mają uchronić swój ludzki ładunek przed zmiażdżeniem w trakcie zjazdu w dół.

Kiedy po południu wspinamy się do środka naszego jasnoczerwonego pojazdu, nie mamy pojęcia, czego oczekiwać. Ale gdy nasz kierowca robi kółka, zacieśniając nasze pasy tak, że prawie się dusimy, dociera do nas, iż właśnie zapisaliśmy się na piekielną przejażdżkę.

I faktycznie, w przeciągu sekund od odpalenia huczącej maszyny naszego buggy, nasze twarze przekształcają się w napędzane adrenaliną uśmiechy zadowolenia... i strachu. Taka kolejka górska bez szyn, tyle że bardziej niebezpieczna i trwająca dwie godziny zamiast dwóch minut.

Od czasu do czasu kierowca, okrągły, łysiejący mężczyzna o ciemnej karnacji skóry i z ogromnym uśmiechem, spogląda do tyłu, sprawdzając, czy jego pasażerowie są zadowoleni, czy nie panikują, wymiotują, czy wciąż są żywi. Wszyscy mają się dobrze, chociaż dziewczęta wrzeszczą niesamowicie podczas bardziej stromych zjazdów i twardszych lądowań. Za każdym razem, gdy krzyczą, nasz kierowca śmieje się maniakalnie. Odnoszę wrażenie, że lubi swoją pracę.

Inną rzeczą, która wzbudza jego wesołość, jest sandboarding. A raczej, pomaganie nam w tym zajęciu. Pokazuje nam, jak nawoskować podniszczone deski połamaną świeczką, jak położyć się na desce, trzymać się jej, z łokciami do środka, jak rozszerzyć nogi dla równowagi. Popycha następnie jedną z dziewczyn z krawędzi wydmy i śmieje się, gdy ona krzyczy przez całą drogę w dół. Oczywiście, wszyscy bez problemu zjeżdżają na dół; cała grupa nieźle się bawi, gdy przemieszczamy się od mniejszych do coraz to większych wydm, a nasz kierowca demonstruje nam parkowanie pod kątem 40 stopni.

Szalona jazda przez wydmy zatrzymuje się na chwilę nad niezamieszkaną oazą, gdzie magnes pokazuje, jak wiele żelaznych fragmentów wymieszanych jest tu z piaskiem (mnóstwo). Ostatnim celem dzikiej przejażdżki, przed zjazdem z powrotem do Huacachiny, jest szczyt jednej z wydm, z fantastycznym widokiem na pustynię i zachodem słońca pomiędzy wydmami na horyzoncie. Pięknie!

Reszta naszego pobytu w Huacachinie jest spokojna. Spacery wokół miasteczka i wokół stawu, ceviche i pisco sour, hamburger i piwa w kawiarence z metalowym/gotyckim tematem przewodnim... Lubimy Huacachinę. Lecz, wciąż odczuwając potrzebę przyśpieszenia naszej podróży po długim opóźnieniu w Dolinie Amazonki, zostajemy tylko na jedną noc.

Kolejnego dnia jemy śniadanie w naszym hotelu, wskakujemy do taksówki do Ica i łapiemy autobus do Nasca.

Lima

Do Limy docieramy wieczorem i łapiemy drogą taksówkę z lotniska do dzielnicy Miraflores, mając nadzieję, że w hostelu, o którym czytaliśmy na internecie, znajdzie się dla nas wolny pokój. Na skrzyżowaniach stoją budki ze znakiem Inka Koli, umiejscowieni w nich policjanci sterują ruchem ulicznym. Nieznośny hałas, trąbienie klaksonami, wciskanie się w każde wolne miejsce, nowe samochody obok aut poturbowanych w wypadkach, spaliny, setki ludzi na chodnikach, światło z przydymionych latarni, angielskojęzyczne piosenki w naszej taksówce ze skórzanymi siedzeniami (po raz pierwszy w Ameryce Południowej słyszymy brytyjską muzykę zamiast wszędobylskich rytmów latynoamerykańskich), tysiące małych sklepików spożywczych, wreszcie: wieżowce na klifach Miraflores - tak wspominam trzydziestominutową przejażdżkę. Hostel The Angels Inn oferuje pokój za 84 sole (najdroższy jak dotąd w Peru), z własną łazienką, internetem i olbrzymim telewizorem. Zostajemy na siedem nocy.

Poczatkowo zauroczona Limą, szybko odkrywam, że to miasto nie różni się od pozostałych w Peru. Centrum zatłoczone i zakorkowane, wszędzie remonty, Plaza de Armas daleka od najpiękniejszych, Miraflores to tylko wieżowce i drogie restauracje. Po pięciu dniach żałuję, że nie możemy opuścić Limy nieco szybciej - niestety trzymają nas tu wizyty w prywatnej klinice: chcemy potwierdzić, że Bjarni kompletnie pozbył się duru brzusznego. Klinika wyprowadza mnie z równowagi: w piątek u pani na dole rejestrujemy się do lekarza na godzinę 12:20 w niedzielę (w sobotę klinka zamknięta; dostajemy ponadto nakaz pojawienia się o 15 minut wcześniej). W niedzielę na trzecim piętrze okazuje się, że najpierw trzeba zarejestrować się u tutejszych pań. Pobierają one od nas 80 soli (20 euro) i wskazują lekarkę. Lekarka przyjmuje nas jakieś trzydzieści minut po umówionej godzinie; rozmowa po hiszpańsku trwa zaledwie pięć minut, dostajemy skierowanie na badania w laboratorium na parterze i polecenie, żeby o 14:00 następnego dnia zapukać do jej biura, by poznać rezultaty. W laboratorium okazuje się, że oni dziś już nie pracują, mamy przyjść jutro, rezultaty kolejnego dnia. Wskutek naszych nacisków dowiadujemy się, że jak przyjdziemy o godzinie 07:00, może uda się załatwić wyniki badań na godzinę 16:00. Za późno na wizytę u lekarza, ale pytamy, ile zapłacimy za same badania. Odsyłają nas do kasy. Kasa zamknięta. Sfrustrowani opuszczamy klinikę: mieliśmy inne plany na jutro, nie planowaliśmy spędzić tu kolejnego dnia. Nie wpadamy o 07:00, chcąc zminimalizować koszty, planujemy wizytę u lekarza w innym mieście. Bjarni zaczyna jednak narzekać, że nie czuje się najlepiej i decyduje, że jednak musi odwiedzić klinikę, potwierdzić, iż nie ma nawrotów choroby. Wykonuje testy i po krótkiej walce z paniami z trzeciego piętra, które nie chcą go dopuścić do lekarza bez kolejnej rejestracji i opłaty, udaje mu się wreszcie zapukać do drzwi z napisem "Zakaz pukania. Proszę czekać na swoją kolej". Po kilkudniowych odwiedzinach w prywatnej klinice, za ponad 200 soli, Bjarni dowiaduje się, że jest całkowicie zdrowy, a ja tęsknię za szybką, tanią, pozbawioną nonsenów kliniką w Yurimaguas. Uzmysławiam sobie również, jak bardzo nie znoszę chodzenia do lekarza.

Ucieszeni nowinami, chcemy wybrać się na bilard. Mamy jakiegoś niezwykłego pecha w Limie, bo bary polecane w naszej książce nie istnieją, choć w dalszym ciągu mają swe strony internetowe. Ze znalezieniem restauracji nie mamy problemu, znalezienie porządnego (i niedrogiego) pubu okazuje się niemożliwe. W trakcie naszych poszukiwań odnajdujemy jednak uroczą, artystyczną dzielnicę Barranco, gdzie udaje nam się spróbować pisco sour z jednej z budek na bożonarodzeniowym markecie. Planujemy odwiedzić Barranco ponownie, już za dnia, ale jakoś nigdy do tego nie dochodzi. Zamiast tego poświęcamy jednodniowy budżet na lot na paralotni, który trwa dziesięć minut. Pod nami klify i kilkunastopiętrowe wieżowce Miraflores, obok nas ptaki - to nasze najlepsze i najbardziej godne zapamiętania dziesięć minut w Limie. Oboje nie możemy się doczekać, by polatać na paralotni ponownie, i to wkrótce.

Ale na razie wyruszamy dalej na południe.

czwartek, 3 grudnia 2009

Wreszcie w Iquitos

Coś tak wymyślnego, jak pas ruchu na drogach Iquitos nie istnieje. W mieście, o którego populacji różne źródła podają różne informacje (miejscowy z Lagunas: 1 mln mieszkańców; miejscowy z Iquitos: 600 000; Lonely Planet: 460 000; oficjalna strona miasta: "261 648 habitantes aproximadamente"), mototaksówki gnają przed siebie, wciskając się w każdą wolną przestrzeń. Po trzy, cztery w jednej linii, blokują nieliczne samochody, które wydają się niezgrabnymi olbrzymami, gdy tak stoją na światłach okrążone malutkimi taksówkami na motorach. Zdumiewające, co taka mototaksówka może jednorazowo przewozić: ogromne kiście bananów; zestaw co najmniej dziesięciu plastikowych krzeseł ogrodowych, ustawionych jedno na drugim; kwiaty w kolorowych doniczkach; długie kawałki drewna i dwumetrowe metalowe rurki. Plus pasażerów, oczywiście. Wśród tej hordy trójkołowych pojazdów od czasu do czasu dostrzec można również i pędzące skutery. Czasem kilkuletnie maleństwo siedzi przed sterującym skuterem ojcem, bez kasku czy pasów, czasem zaś - umieszczone jest za ojcem, a przed matką, i tak ściśnięta trójka razem przemierza ulice. Na skuterach, poza młodymi mężczyznami, widzi się także i kobiety: młodsze kierują pojazdem, podczas gdy starsze, ubrane w spódnice, zwieszają swe złączone elegancko nogi po jednym jego boku.

Iquitos jest brzydkie: szare, podniszczone, hałaśliwe, pełne tak typowych dla Ameryki Południowej byle jakich budynków, gdzie tylko fasada jest pomalowana na jakiś kolor, reszta zaś pozostaje w stanie surowym. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Bjarniemu się tu podoba. Fakt, jemy dobrą pizzę zamiast cienkiego rosołu na szyi kurczaka, w pokoju mamy internet zamiast pasikoników, prysznic oznacza ciepłą wodę zamiast kubła lodowatej wody z rzeki, ale nie czuję się tu tak mile widziana jak w Lagunas. Dzieci nie podbiegają, prosząc o zdjęcie, dorośli nie uśmiechają się do mnie na każdym kroku, znikąd nie dobiega mnie "Buenos dias", kucharka nie patrzy na mnie z nadzieją, że posmakuje mi jej zupa.

Amazonka, nad którą położone jest Iquitos, jest duża i pełna piranii oraz krokodyli: nie można w niej pływać. Belén, pływająca część miasta, wygląda smutno: rzeka nie zatapia na razie domów na balach, jest za sucho, więc pozostaje tylko spacer wśród ruder, pomiędzy ubikacjami w jednym rzędzie, za drewnianymi domami, wśród ludzi o szarych twarzach i ciągnących się za tobą szeptów: "Peligro, peligro.. Ukryj kamerę, tu niebezpiecznie..". Port Bellavista Nanay wita zgrają naganiaczy oferujących przejażdżki łódkami, których nie posiadają, oraz piwem w barze ze ścianami wymalowanymi damami o nagim biuście i kuszących biodrach. W Peru, gdy chcemy kupić dwa piwa (po jednym dla każdego), kelnerki najwyraźniej nie dosłyszą: zawsze dostajemy jedno do podziału, drugie trzeba później jeszcze raz zamówić. Nie inaczej jest i w tym barze nad Amazonką, choć kelnerka zdobywa się na nieśmiały uśmiech, gdy po raz trzeci podchodzi do naszego stolika po to tylko, by otrzeć go z wody. Nieplanowane odwiedziny u plemienia Bora, na północ od Iquitos, pozostawiają po sobie niesmak: za słoną opłatą ubrani tylko w spódniczki mężczyźni i kobiety odtańcowują swoje tradycyjne tańce. Oznacza to jednak tak naprawdę widok Indian kompletnie znudzonych tym teatrem dla turystów: trzy kroki w prawo, trzy kroki w lewo do każdego tańca; jedna z dziewczyn ma pomalowane paznokcie u nóg, jakby czekała na wieczorną imprezę w mieście; druga żuje gumę; śpiewy są przytłumione i niewyraźne; a nad naszymi głowami grupa ubranych w dżinsy mężczyzn stawia dach ze słomy. Po pokazie zostajemy otoczeni przez naszych tancerzy, którzy, rozpychając się wzajemnie, desperacko oferują błyskotki na sprzedaż.

Pilpintuwasi, z języka Quechua "Dom dla Motyli", jest jedynym miejscem, które warto odwiedzić w Iquitos. Po zielonym terenie biegają wolno małpy, na drzewach siedzą papugi, w stawie pływają krokodyle, podczas gdy malutkie żółwie suszą się w słońcu. Wszystkie znajdujące się tu zwierzęta są ofiarami złego traktowania, tutaj dochodzą do siebie. Tony Pirania, szara kapucynka, jest miejscowym szkodnikiem, skacze po drucianych dachach wylęgarni motyli, próbuje je złapać i zjeść, czasem myli mu się samiec z samicą i jest uroczy. Znajduję tu najwyraźniej jakiś niezwykły poklask u małp, bo dwie wskakują na moją szyję: Tony Pirania jest słodki, gdy owija swój ogon wokół mojego ramienia; Chavo zaś, uakari szkarłatny, zaczyna mnie przerażać, gdy po pięciu minutach szarpania za moje włosy i wykrzywiania swej twarzy, wcale nie chce przestać.

Po tylu dniach w wilgotnym, tropikalnym klimacie nie mogę się doczekać, by wreszcie opuścić dżunglę. Nie wiem, czy gdyby nie fakt, że spędziliśmy dwa tygodnie chorując w Yurimaguas, cieszyłabym się bardziej z naszej przygody. Na razie jestem zmęczona i czekam na Limę. Nie wsiadamy już na łódkę, lecimy.

The past!