czwartek, 3 grudnia 2009

Wreszcie w Iquitos

Coś tak wymyślnego, jak pas ruchu na drogach Iquitos nie istnieje. W mieście, o którego populacji różne źródła podają różne informacje (miejscowy z Lagunas: 1 mln mieszkańców; miejscowy z Iquitos: 600 000; Lonely Planet: 460 000; oficjalna strona miasta: "261 648 habitantes aproximadamente"), mototaksówki gnają przed siebie, wciskając się w każdą wolną przestrzeń. Po trzy, cztery w jednej linii, blokują nieliczne samochody, które wydają się niezgrabnymi olbrzymami, gdy tak stoją na światłach okrążone malutkimi taksówkami na motorach. Zdumiewające, co taka mototaksówka może jednorazowo przewozić: ogromne kiście bananów; zestaw co najmniej dziesięciu plastikowych krzeseł ogrodowych, ustawionych jedno na drugim; kwiaty w kolorowych doniczkach; długie kawałki drewna i dwumetrowe metalowe rurki. Plus pasażerów, oczywiście. Wśród tej hordy trójkołowych pojazdów od czasu do czasu dostrzec można również i pędzące skutery. Czasem kilkuletnie maleństwo siedzi przed sterującym skuterem ojcem, bez kasku czy pasów, czasem zaś - umieszczone jest za ojcem, a przed matką, i tak ściśnięta trójka razem przemierza ulice. Na skuterach, poza młodymi mężczyznami, widzi się także i kobiety: młodsze kierują pojazdem, podczas gdy starsze, ubrane w spódnice, zwieszają swe złączone elegancko nogi po jednym jego boku.

Iquitos jest brzydkie: szare, podniszczone, hałaśliwe, pełne tak typowych dla Ameryki Południowej byle jakich budynków, gdzie tylko fasada jest pomalowana na jakiś kolor, reszta zaś pozostaje w stanie surowym. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Bjarniemu się tu podoba. Fakt, jemy dobrą pizzę zamiast cienkiego rosołu na szyi kurczaka, w pokoju mamy internet zamiast pasikoników, prysznic oznacza ciepłą wodę zamiast kubła lodowatej wody z rzeki, ale nie czuję się tu tak mile widziana jak w Lagunas. Dzieci nie podbiegają, prosząc o zdjęcie, dorośli nie uśmiechają się do mnie na każdym kroku, znikąd nie dobiega mnie "Buenos dias", kucharka nie patrzy na mnie z nadzieją, że posmakuje mi jej zupa.

Amazonka, nad którą położone jest Iquitos, jest duża i pełna piranii oraz krokodyli: nie można w niej pływać. Belén, pływająca część miasta, wygląda smutno: rzeka nie zatapia na razie domów na balach, jest za sucho, więc pozostaje tylko spacer wśród ruder, pomiędzy ubikacjami w jednym rzędzie, za drewnianymi domami, wśród ludzi o szarych twarzach i ciągnących się za tobą szeptów: "Peligro, peligro.. Ukryj kamerę, tu niebezpiecznie..". Port Bellavista Nanay wita zgrają naganiaczy oferujących przejażdżki łódkami, których nie posiadają, oraz piwem w barze ze ścianami wymalowanymi damami o nagim biuście i kuszących biodrach. W Peru, gdy chcemy kupić dwa piwa (po jednym dla każdego), kelnerki najwyraźniej nie dosłyszą: zawsze dostajemy jedno do podziału, drugie trzeba później jeszcze raz zamówić. Nie inaczej jest i w tym barze nad Amazonką, choć kelnerka zdobywa się na nieśmiały uśmiech, gdy po raz trzeci podchodzi do naszego stolika po to tylko, by otrzeć go z wody. Nieplanowane odwiedziny u plemienia Bora, na północ od Iquitos, pozostawiają po sobie niesmak: za słoną opłatą ubrani tylko w spódniczki mężczyźni i kobiety odtańcowują swoje tradycyjne tańce. Oznacza to jednak tak naprawdę widok Indian kompletnie znudzonych tym teatrem dla turystów: trzy kroki w prawo, trzy kroki w lewo do każdego tańca; jedna z dziewczyn ma pomalowane paznokcie u nóg, jakby czekała na wieczorną imprezę w mieście; druga żuje gumę; śpiewy są przytłumione i niewyraźne; a nad naszymi głowami grupa ubranych w dżinsy mężczyzn stawia dach ze słomy. Po pokazie zostajemy otoczeni przez naszych tancerzy, którzy, rozpychając się wzajemnie, desperacko oferują błyskotki na sprzedaż.

Pilpintuwasi, z języka Quechua "Dom dla Motyli", jest jedynym miejscem, które warto odwiedzić w Iquitos. Po zielonym terenie biegają wolno małpy, na drzewach siedzą papugi, w stawie pływają krokodyle, podczas gdy malutkie żółwie suszą się w słońcu. Wszystkie znajdujące się tu zwierzęta są ofiarami złego traktowania, tutaj dochodzą do siebie. Tony Pirania, szara kapucynka, jest miejscowym szkodnikiem, skacze po drucianych dachach wylęgarni motyli, próbuje je złapać i zjeść, czasem myli mu się samiec z samicą i jest uroczy. Znajduję tu najwyraźniej jakiś niezwykły poklask u małp, bo dwie wskakują na moją szyję: Tony Pirania jest słodki, gdy owija swój ogon wokół mojego ramienia; Chavo zaś, uakari szkarłatny, zaczyna mnie przerażać, gdy po pięciu minutach szarpania za moje włosy i wykrzywiania swej twarzy, wcale nie chce przestać.

Po tylu dniach w wilgotnym, tropikalnym klimacie nie mogę się doczekać, by wreszcie opuścić dżunglę. Nie wiem, czy gdyby nie fakt, że spędziliśmy dwa tygodnie chorując w Yurimaguas, cieszyłabym się bardziej z naszej przygody. Na razie jestem zmęczona i czekam na Limę. Nie wsiadamy już na łódkę, lecimy.

1 komentarz:

  1. brawo! życzę powrotu do pełni sił witalnych i żadnych innych chorób. no i niekonczacej sie podrozy ;)

    OdpowiedzUsuń

The past!