środa, 23 grudnia 2009

Szlakiem Inków

Nasza wyprawa zaczyna się o brzasku poranka. Strugi deszczu płyną brukowanymi ulicami Cusco, miasto powoli budzi się do życia, podczas gdy my pod dachem naszego hostalu czekamy na osobę, która ma nas stąd odebrać. Ubrana w dżinsy, sweter, szalik i czapkę trzęsę się z zimna. Mamy półgodzinne opóźnienie, gdy nasz pojazd w końcu się pojawia. Czwórka Australijczyków siedzi już w środku, ich plecaki pomiędzy nogami. Nasza grupa ma liczyć dwanaście osób: ich czworo, nas dwoje oraz sześcioro Łotyszów. Plus dziesięcioro tragarzy i dwóch przewodników.

Do Ollantaytambo docieramy około dziewiątej rano. Główny plac tego miasteczka przypomina o tej godzinie parking dla autobusów. Tony pasażerów wysypują się z ich środków i próbują się następnie przebić przez tłum miejscowych kobiet. Rozpoczyna się handel czekoladą, liśćmi koki, wodą, cienkimi przeciwdeszczowymi foliami, kijkami mającymi wspierać w wędrówce. W zatłoczonej restauracji, służącej jednocześnie za hostel, jemy śniadanie. Wszystkie ubikacje zajęte, więc - w razie potrzeby - odwiedza się łazienki w poszczególnych pokojach hostelowych. Popijając kawę, spoglądam przez okno na rynek, na ten niespotykany nigdzie indziej hiszpańsko-angielski spektakl w otoczeniu autobusów, na ostatnie zakupy, ostatnie targi, ostateczną wymianę towarów. Gdy unoszę wzrok do góry, mam wrażenie, że razem ze mną spektakl ten obserwują duchy przodków tutejszych mieszkańców; duchy, które przecież muszą wciąż zamieszkiwać te pozostałości miasta widniejące na zboczu góry naprzeciwko. Czekam, aż któryś z nich mnie zauważy i pozdrowi skinięciem głowy czy machnięciem ręki; czas jednak ucieka, musimy ruszać dalej. Autobusy zabierają swoich pasażerów, miasto cichnie w oddali, a my, wzdłuż rzeki, po wyboistej, błotnistej jednopasmówce, kierujemy się w stronę kilometru 82. To właśnie stąd rozpocząć się ma nasza czterodniowa, niezapomniana wędrówka szlakiem Inków.

...

Siąpi nieco, gdy przeprawiamy się przez linowy most na drugą stronę rzeki Urubamba, zwanej inaczej rzeką Vilcanota czy Wilcamayu, z quechua: Świętą Rzeką. Jest nas dziesięcioro, dwójka Łotyszów wykrusza się gdzieś po drodze. Ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe, z kijkami w dłoniach i plecakami na ramionach zaczynamy naszą wspinaczkę. Jesteśmy jakoś w połowie drogi, gdy niespodziewanie dla siebie samej przystaję, wpatrzona w odległy punkt. Po drugiej stronie kanionu, wysoko w górze, zarysowuje się oto kobieca sylwetka. Jej strój tak wyraźnie odbiega od mojego: fałdowana spódnica składa się z wielu warstw, sięgając połowy łydek; włosy związane są w dwa długie warkocze. U jej stóp pałęta się niewielki pies. Kobieta przechadza się wzdłuż przepaści, raz w prawo, raz w lewo; pies skacze wokoło, by w końcu uspokoić się, gdy kobieta zatrzymuje się nad krawędzią kotliny. Przez moment oboje spoglądają na wędrowców na dole, na mnie. Wydaje się, że liczą, ilu wędrowców przemierza dzisiaj szlak. Mam uczucie, że wieści o naszym przybyciu szybko rozniosą się po górach. Chcę podzielić się tym niezwykłym widokiem z Bjarnim, ale gdy razem patrzymy w górę, nie ma tam już nikogo. I zdaje się, że nigdy nie było.

Kontunuujemy wędrówkę, powoli pokonując jakieś dziesięć kilometrów i zmierzając w stronę pierwszego noclegu. Wędrujemy wzdłuż rzeki; tego wieczoru szum jej wód kołysze nas do snu na polu namiotowym w Wayllabambie, ostatniej przystani cywilizacji na szlaku. Zasypiam zwinięta w kłębek, w dresie, z ciałem Bjarniego ogrzewającym moje, nieco wyziębione chłodem wysokości 3000 metrów n.p.m., otulona w śpiwór. W środku nocy budzi mnie światło latarek; czyjeś głosy dobiegają z zewnątrz. Leje jak z cebra i nasi przewodnicy sprawdzają, czy wszystko w porządku z rozbitymi namiotami, czy żaden z nich nie przecieka. Nasłuchując dźwięku kropel obijających się o płachty namiotu, powoli ponownie udaję się do krainy snu.

Pobudka następuje gwałtownie, i to wcześnie rano, o piątej trzydzieści. Bjarni rozsuwa zamek i do namiotu wciskają się ręce jednego z naszych tragarzy, a w nich dwa kubki gorącej herbaty z liści koki. Ogrzewamy się ciepłym płynem, zbierając siły do wyjścia na zewnątrz. Po kilkunastu minutach spędzonych na pakowaniu bagaży, postanawiamy powitać nowy dzień. Dolina, w której się znajdujemy, spowita jest we mgle, choć słońce próbuje przebić się przez jej białe warstwy. Rosa rozświetla trawę, ptaki świergoczą na drzewach, rzeka huczy w oddali, z pozostałych namiotów powoli wydostają się nasi towarzysze. Śniadanie jemy wszyscy razem, w sporym namiocie, siedząc na składanych krzesełkach ustawionych wokół dwóch metalowych stolików. Dzisiejszy dzień ma być dla nas wyzwaniem, do pokonania mamy bowiem najtrudniejszy odcinek szlaku: Przełęcz Martwej Kobiety. Położona na wysokości 4200 metrów n.p.m., jest najwyższym punktem naszej wędrówki: dotarcie do niej ma nam zająć jakieś pięć godzin, następnych parę godzin mamy poświęcić schodzeniu w dół, do kolejnego obozowiska. Choć jest zimno, ja pocę się niemiłosiernie, i przystaję co kilka kroków, by złapać oddech. Ze zdumieniem obserwuję tragarzy: jeden za drugim, dwudziesto-, czterdziesto-, sześćdziesięcioletni, z ważącymi co najmniej dwadzieścia kilogramów na plecach, przebiegają obok mnie, pozostawiając mnie tam za sobą, stojącą z szeroko otwartymi ustami. Klaszczą, kiedy - wyczerpana - wreszcie pokonuję przełęcz; kilku z nich posila się zarazem papierosem. Brakuje mi słów.

Pada nieco, gdy schodzimy na dół, po drodze natykając się na szukającą pokarmu sarnę. Jest już blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, patrzy mi prosto w oczy, lecz szelest przeciwdeszczowej kurtki kolejnego wędrowca niespodziewanie ją płoszy. Tej nocy śpimy na wysokości 3600 metrów n.p.m., otoczeni przez ośnieżone stożki jeszcze wyższych gór. Na drzewie obok naszego namiotu kolibry mają swoje gniazdo.

...

Trzeci dzień wita nas błotem, mżawką i, jak zwykle, herbatą z liści koki. Zaczynamy czuć ból mięśni, ale wciąż mamy siłę, by przewędrować kolejnych trzynaście kilometrów. Niby niewiele, ale na tej wysokości każdy kilometr liczy się potrójnie. Przynajmniej dla mnie. W dół, w górę, po schodach tak wysokich, że z trudem unoszę nogę, po wyłożonym kamieniami szlaku, przez wyschnięte jezioro, obok pozostałości kolejnych miast, które niegdyś zaopatrywały w prowiant te, do którego zmierzam, przez inkaski tunel wydrążony w skale, wzdłuż rzeki - walczę z wysokością o każdy haust powietrza. Zapominam, co to huk samolotów, smród benzyny, gorąca woda, świeża koszulka, suche buty. Edwin, przewodnik, opowiada historie, którym przysłuchuję się ze zdumieniem. Jak chociażby ta o chasquich, wyspecjalizowanych biegaczach, których zadaniem było dostarczanie wiadomości, królewskich smakołyków i innych przedmiotów w jak najkrótszym czasie z miejsca na miejsce w ramach Królestwa Inków. Specjalnie dla nich wzdłuż szlaków pobudowano stacje, tambo, w których mogli odpocząć, posilić się i przebrać. Na kilka kilometrów przed stacją, chasqui wydobywał ze swej sakwy pututu, trąbkę wykonaną z muszli, i za jej pomocą dawał znać, że przybywa. Kolejny chasqui wybiegał mu naprzeciw i przechwytywał to, co jego poprzednik przenosił, po czym sam udawał się w kilkukilometrowy sprint. Kiedy Sapa Inka, syn słońca i boski namiestnik, osiedlony wysoko w górach, tak daleko od morza, zażyczył sobie świeżej ryby, mógł się nią zajadać już następnego dnia.

Dziś ja, na wysokości 4000 metrów n.p.m, czekam w tambo na głuchy dźwięk pututu, wpatrzona w odległą przełęcz pomiędzy górami, przełęcz, którą pokonywałam tak niedawno. Składam ofiarę z kamieni i liści koki, kłaniając się na trzy strony świata i wypowiadając "Sulpayki Apus": "Dziękuję Duchu Góry" za pomoc w mojej wędrówce. Wśród szelestu liści bambusowych drzew i szumu wody małych wodospadów staram się wyłapać głosy ludzi, którzy kilka wieków temu podążali tym samym szlakiem, co ja teraz. Łudzę się, że przyroda podzieli się ze mną tym, co niewypowiedziane.

...

Zasypiam, by obudzić się w ciemnościach. Tłumy wędrowców, z latarkami, ustawiają się w kolejce do pokonania ostatniego odcinka czterodniowej wyprawy. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak wiele osób razem ze mną zaczynało wspinaczkę. Teraz wszyscy razem czekamy na otwarcie bramy. O piątej trzydzieści rano pozwala się nam przekroczyć ogrodzenie, zaczynamy ostatni spacer na szlaku. Powoli wspinamy się po wysokich schodach, lokalnie zwanych "Mordercą Gringów", we mgle pokonujemy odległość. Gdy wreszcie unoszą się chmury, pojawia się miasto.

Machu Picchu, dumne i piękne, lśni w słońcu, witając kolejnych przybyszów.

2 komentarze:

  1. Ale tam musi być pięknie, myślę że nawet te piękne zdjęcia tego nie oddają. Tylko Wam pozazdrościć.Prosze pisz więcej i częściej na blogu.

    OdpowiedzUsuń
  2. naprawde pozazdrościć :)a blog jest super

    OdpowiedzUsuń

The past!