poniedziałek, 29 czerwca 2009

Londyn - Meksyk

Dziś po południu Ewelina i ja wsiadamy do samolotu do Meksyku!

Gotowi czy nie, oto przybywamy!

środa, 24 czerwca 2009

Murcja a internet

Murcja jest doskonałym połączeniem tego, co nowoczesne z tym, co starodawne. Piaskowe kolory budynków stapiają Murcję z otoczeniem: za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam, mam odczucie, że na środku pustyni ktoś postawił miasto. Ponad 30stopniowa temperatura sprawia, że Murcja tętni życiem albo rano, albo wieczorem - kiedy upał najmniej daje się we znaki. My wciąż zachowujemy się jak turyści - Bjarni chodzi ubrany w hawajską koszulę, ze słomkowym kapeluszem (kupionym tu za parę euro, by uchronić wrażliwego Islandczyka przed słońcem) na głowie i przeciwsłonecznymi okularami (podobna historia) na oczach; ja spaceruję po mieście w moich nowych, super-wygodnych klapkach i koszulkach na ramiączkach, próbując znaleźć kapelusz i okulary, które zyskałyby moją aprobatę. Nasze ucieczki przed słońcem jak dotąd kończą się różnie: albo spędzamy godzinę w 37stopniowym upale czekając na przystanku na autobus do domu (Asia i Pedro mieszkają poza ścisłym centrum Murcji, ale najwyraźniej im to nie przeszkadza, jako że "wkrótce powstanie tam autostrada i będzie się jeździło jeszcze krócej"), albo chowamy się w Irlandzkim(!) pubie, gdzie przynajmniej jest piwo i darmowy internet.

Będąc z Bjarnim, uczę się na pewno jednego: internet jest ważny i nie ma sensu protestować, kiedy Bjarniego ogarnia ochota na jego poszukiwanie. Wyposażona w tą wiedzę, śmiało przemierzam Murcję, cierpliwie przystając za każdym razem, kiedy Bjarni oznajmia, że należałoby sprawdzić, czy czasem nie ma tu połączenia. Chyba mogę już powiedzieć, że w Murcji przystawaliśmy już wszędzie. Tam, gdzie było, i tam, gdzie jednak nie. Na pewno jest w kafejce przy naszej szkole hiszpańskiego, gdzie wchodzimy codziennie o 8ej rano, prosząc o dwa tosty z pomidorami, dwa świeże soki z pomarańczy, dwie kawy i dwie coca-cole. Na pewno jest też na przystanku autobusowym, skąd odjeżdża nasz autobus 30A. Z całą pewnością internet jest również w jedynym bodajże irlandzkim pubie w Murcji oraz przy jednej z klatek schodowych niedaleko głównego tutejszego placu. Nie ma go tam, gdzie powinien być - czyli we wszystkich miejscach, o których mówi się tu, że mają darmowe połączenie bezprzewodowe. No i nie wiemy w dalszym ciągu, czy jest w kafejce internetowej, do której przypadkiem zawitaliśmy: małym, ciasnym miejscu z paroma komputerami, z regałami zapełnionymi zużytym sprzętem elektronicznym i starszym, koło 70letnim panem, wyglądającym bardziej na elektryka niż informatyka, z panem, który na widok laptopa wyciąganego przez Bjarniego stwierdza łamaną angielszczyzną: "Internet to internet, inny internet - nie, nigdy!"

Kolejny raz lądujemy więc w irlandzkim pubie..

wtorek, 23 czerwca 2009

Estudiamos Español!

Ewelina i ja jesteśmy w Murcji, biorąc udział w intensywnym, tygodniowym (4 godziny dziennie) kursie hiszpańskiego. Dziś jest nasz drugi dzień. Kurs jest niezły, ale ma niestety jeden minus - musimy wstawać około 6tej rano. Argh.

To wstawanie o śmiesznie wczesnej porze staje się powoli czymś typowym dla naszej podróży. Myślę, że Ewelina sekretnie planuje przemienić mnie w "poranną osobę".

Poza tym, w Murcji jest gorąco. Plaża w Aguilas jest ładna. Dom Joanny i Pedra również jest ładny. A jedzenie jest doskonałe. :)









piątek, 19 czerwca 2009

Poznań, Wrocław, Murcia

Ewelina i ja opuściliśmy Rybnik pociągiem, wczesnym wtorkowym rankiem (dokładnie o 7.57, jak mi przypomina.) Do Poznania dotarliśmy wczesnym popołudniem, z naszymi torbami przeszliśmy się do mieszkania jej kolegi Maćka, gdzie przywitaliśmy się i zostawiliśmy bagaże przed wyjściem na eksplorowanie miasta.


Poznań to miasto uniwersyteckie, wypełnione studentami i w rezultacie - tętniące życiem. Ewelina studiowała tu ekonomię i filozofię przez 6 lat, więc zna to miejsce od podszewki. Przy doskonałej pogodzie i z wyśmienitym przewodnikiem, miasto wydało się wspaniałe. Mógłbym nawet stwierdzić, że jest to moje ulubione polskie miasto, ale chyba powinienem zobaczyć je w deszczowy dzień, zanim posunę się tak daleko.

Większość Poznania była bardzo dobrze utrzymana, lepiej niż większość polskich miast, w których byłem. Była tam niezła mieszanka starych i nowych budynków, klasyczna architektura radośnie koegzystująca z gigantycznym, nowym i utrzymanym w niesamowicie dobrym guście centrum handlowym wybudowanym na ruinach starej fabryki. Nie jestem wielkim fanem centrum handlowych, ale to mi się spodobało! Miasto było również pełne drzew i zielonych skwerów, a na placu w centrum nasypano mnóstwo piasku, by stworzyć sztuczną plażę, gdzie ludzie grali w siatkowkę i uczestniczyli w lekcji tańca na słońcu.

Ulubionymi miejscami Eweliny były przyjemne kawiarnie i bary z przytłumionym światłem, ciekawymi tapetami, starymi meblami, książkami na ścianach i dobrą muzyką. Dokładnie to, co sam lubię; miasto wydawało się dosłownie wypełnione tymi małymi miejscami, idealnymi dla odpoczynku i uniknięcia - choć na chwilę - słońca.

W Poznaniu udało nam się spotkać całkiem sporo znajomych Eweliny, zarówno celowo, jak i natykając się na nich przez przypadek. Wydawali się dobrymi ludźmi.

Naszym ostatnim przystankiem w Poznaniu był przyjemny mały pub, gdzie znajomi Eweliny pokazywali zdjęcia ze swej półrocznej podróży po Ameryce Południowej! Zgrane w czasie z naszą podróżą, zdjęcia były niesamowite i sprawiły, że o wiele bardziej nie mogę się teraz doczekać naszych własnych przygód.

W czwartkowy ranek Ewelina i ja złapaliśmy pociąg do Wrocławia. Przybyliśmy tam koło południa, zostawiliśmy nasze torby w skrytce na dworcu kolejowym i skierowaliśmy się w stronę centrum. Odwiedziliśmy uroczy mały targ, gdzie Ewelina zapełniła parę torebek swymi ulubionymi polskimi słodyczami, i powędrowaliśmy szukać porządniejszego jedzenia.

Skończyło się na pójściu do "Misia", baru mlecznego, bardzo popularnego wśród miejscowych studentów. Bary mleczne to pozostałość po komunistycznych czasach, to nie przynoszące właściwie żadnego zysku, wspierane rządowymi dotacjami kawiarenki otwarte dla publiki. Jedzenie było bardzo tanie (nasze dwie coca-cole kosztowały więcej niż to, co zjedliśmy), proste i wciąż całkiem smaczne. Ciągły łańcuch wchodzących i wychodzących ludzi sprawił, że - oczywiście - musieliśmy dzielić stół z parą, której wcześniej nie znaliśmy - tak było pełno. Byłem już w barach mlecznych, i za każdym razem, kiedy odwiedzam Polskę, lubię jeść w jakimś: to dla mnie jedno z tych "autentycznych", polskich doświadczeń. :)

Po jedzeniu zobaczyliśmy Stary Rynek (piękny!) i wypiliśmy po kuflu bardzo smacznego miodowego piwa. W jego połowie zorientowaliśmy się, że było całkiem mocne: 12%, zgodnie z informacją! Jeden półlitrowy kufel wystarczył, by lekko zawirowało mi w głowie - na szczęście, nie piliśmy na pusty żołądek.


Po piwie powoli powędrowaliśmy z powrotem w stronę dworca, zatrzymując się w paru sklepach, na poczcie i w kolejnym barze, żeby sprawdzić, czy uda się nam znaleźć połączenie internetowe, byśmy mogli uaktualnić naszego bloga. Nie udało się, ale po przejażdżce autobusem na lotnisko znaleźliśmy tam darmowe bezprzewodowe połączenie, z którego skorzystaliśmy.

Wsiedliśmy następnie do samolotu lecącego do Alicante, w Hiszpanii. Na lotnisku zostaliśmy odebrani przez Joannę i Pedra, a w ostateczności zasnęliśmy w ich uroczym nowym domu w Murcii.

Kiedy to piszę, trwa właśnie popołudniowa siesta, jest okolo 35° w cieniu. Upalnie, upalnie, upalnie, ale przynajmniej jest to suchy upał. Za chwilę wyruszymy do miasta, zapisać się na lekcje hiszpańskiego i znaleźć kawiarenkę internetową. Jeśli nam się to uda, przeczytacie ten wpis!

wtorek, 16 czerwca 2009

Polskie wesele i buty trekkingowe

Dziś wstaliśmy o 6tej rano, i przed pożegnaniem z rodzicami Eweliny i złapaniem pociągu do Poznania, zjedliśmy bigos i wypiliśmy po dwa kieliszki specjału jej dziadka. Mam teraz trochę wódki w plecaku...



Wesele w ten weekend było niezłą zabawą! Trwało o wiele dłużej niż jakiekolwiek inne wesele, na którym byłem - dwa dni! Mnóstwo jedzenia, mnóstwo wódki, tańca i gier. Pogoda również dopisała, słońce i niebieskie niebo przez oba dni, toteż spędziliśmy sporo czasu na zewnątrz, ciesząc się z tych pogodowych warunków. Bariera językowa była dla mnie lekkim problemem, tylko paru gości weselnych mówiło po angielsku, a mój polski jest raczej bezużyteczny. Spędziłem zatem całkiem sporo czasu ukrywając się za aparatem fotograficznym i udało mi się zrobić wiele dobrych zdjęć. Ale wziąłem również udział w świętowaniu, rozmawiałem, tańczyłem, uczestniczyłem w zabawach, a nawet (o nie!) - zaśpiewałem piosenkę po islandzku.

Śpiew nie udał się za bardzo, zapomniałem słów w połowie piosenki, ale nie wydawało się to mieć większego znaczenia - goście chyba docenili gest.

Porównując to wesele z tymi, na których byłem: islandzkimi i jednym irlandzkim, powiedziałbym, że najbardziej rozróżnia je wódka. To wesele było również dłuższe (2 dni!) i było na nim o wiele więcej jedzenia niż jestem przyzwyczajony.Wszystko to naprawdę zniknęło! I chociaż wódka może brzmieć przerażająco dla nieprzyzwyczajonych do niej, sposób w jaki ją pito na weselu miał doskonały sens; bardzo małe kieliszki, nie za często, z mnóstwem jedzenia. Nikt się zauważalnie nie upił, ilość była wystarczająca dla podniesienia ludzkiego ducha i zniwelowania paru zahamowań po to, by dobrze się bawić i połączyć dwie rodziny w jedną oraz poznać siebie troszkę lepiej.

Wczoraj Ewelina i ja poszliśmy na zakupy, a naszym osiągnięciem dnia była para bardzo wygodnych, lekkich butów trekkingowych, które zamierzam nosić każdego dnia, przez resztę naszej podróży. Zapłaciłem za nie 349 złotych, czyli jakieś 80 euro - o wiele mniej niż zapłaciłbym za podobne buty w Dublinie. Marka butów to "Alpinus" - na wypadek, gdyby ktoś był zainteresowany, czy miał na ich temat jakieś zdanie.

sobota, 13 czerwca 2009

Podróż się zaczyna!

Siedzę w naszym hostelu, czekając aż przyjdzie moja kolej, by zasiąść w samochodzie na wesele. Wszystko dopieszczone: czarny garnitur, biała koszula, białe buty.

Te buty były takim głupim pomysłem. Ewelina i ja znaleźliśmy je za niewielkie pieniądze kilka dni temu w Dublinie. To, czego natomiast wciąż nie znaleźliśmy, to buty trekkingowe. Póki co zatem, te białe buty są moją jedyną parą i, co oczywiste, zabrudziły się całkiem szybko. Zeszłej nocy czyściłem je pod prysznicem, zużywając mnóstwo gorącej wody i mydła. Wiercąc się w łóżku przez całą noc, miałem nadzieję, że wyschną na tyle, bym mógł założyć je rano. Oczywiście, nie wyschły, ale pół godziny na grzejniku zrobiło swoje. Eh, to podniecenie!

Nasze dwa ostatnie dni w Dublinie były całkowicie zabiegane. Zakończyłem pracę w poniedziałek i - wbrew rozsądkowi - spędziłem całą poniedziałkową noc pijąc i rozmawiając z Alem. Nic zatem dziwnego, że wtorek okazał się dla mnie prawie całkowicie bezproduktywny, i większością naszych ostatnich spraw do pozałatwienia trzeba się było zająć w środę. Ewelina i ja przechodziliśmy i przeautobusowaliśmy całe miasto: przesłaliśmy nasze rzeczy do domów, kupiliśmy niezbędne dla naszej imprezy produkty, zmieniliśmy nasze adresy w bankach i, w ostatniej chwili, odwiedziliśmy jej byłego pracodawcę, by kupić roczne ubezpieczenie turystyczne. Zjedliśmy miły posiłek i przed 4tą wróciliśmy do domu, by spakować moje torby i przygotować imprezę. To był absurdalnie produktywny dzień, a całe to chodzenie okazalo się niezłą zaprawą...

Impreza oficjalnie zaczęła się o siódmej, ale to dopiero o dziewiątej nastapiło epogeum. Pojawiło się mnóstwo ludzi; całe jedzenie zostało zjedzone, a wszystkie napoje wypite. Większość z tego, co wystawiliśmy na półkę rzeczy-do-wzięcia została zabrana, nic się nie potłukło, a żaden sąsiad się nie poskarżył. Impreza się powiodła. Z zadowoleniem obserwowałem, jak dobrze polska załoga Eweliny, moi komputerowi maniacy z pracy, nasi współlokatorzy i ludzie z naszej klasy hiszpańskiego zmieszali się razem, dobrze się bawiąc. Kocham imprezy jak ta, szkoda, że nie udało się nam zorganizować jakiejś wcześniej, zanim musieliśmy wyjechać.

W czwartek to Ewelinie przyszło mieć kaca. Podczas gdy pakowała swoje torby, ja sprzątałem mieszkanie. Około 2giej złapaliśmy taksówkę i załadowaliśmy ją do pełna naszymi bagażami: trzy torby przeznaczone dla Oxfam, dwa olbrzymie plecaki, torba z laptopem Eweliny i torba sportowa pełna rzeczy, które Ewelina wiozła do Polski. Naszym pierwszym przystankiem był Oxfam w Phipsborough, gdzie zaskoczył nas widok Kristy za ladą. Zostawiliśmy jej mnóstwo rzeczy do sprzedania i pożegnalny uścisk. Przed 3cią po południu byliśmy już na lotnisku, zmęczeni i skacowani, i jedyne co byliśmy w stanie zrobić kiedy postawiono nas przed opłatą 90 euro za dodatkowe kilogramy, to zapłacić. Au. Ale udało nam się i tego wieczoru spaliśmy w Krakowie, w nabardziej luksusowym pokoju hostelowym (nie hotelowym, hostelowym!), jaki do tej pory widziałem.



Wczoraj dotarliśmy do Rybnika i spędziliśmy nieco czasu z rodziną Eweliny, a dziś - wesele. Póki co, powiedziałbym, że nasza podróż zaczyna się całkiem nieźle!

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Spongebob Przechowalnioporty

Tak więc, będąc paranoicznym maniakiem komputerowym w naszym związku, próbowałem ustalić jak przechowywać nasze zdjęcia cyfrowe i inne cenne dane podczas podróży, gdy mieszkamy w hostelach, rozwalamy sie na czyichś kanapach, śpimy na ławkach...

W każdym razie, wkrótce będziemy daleko od domu, dźwigając cały nasz dobytek na plecach, a to, co najcenniejsze, prawie na pewno będzie cyfrowe.

Kupiłem dwa dyski twarde, jako że najważniejszą zasadą jest nigdy nie mieć tylko jednej kopii. Dwie kopie to minimum, trzy byłyby lepsze... żeby mieć trzecią, przechowuję mniejsze wersje naszych zdjęć na swoim laptopie. Potem, cokolwiek wrzucimy na interstrony będzie kolejnym bonusem.

Ale, o nie, co jeśli dyski twarde i mój laptop zostaną skradzione? Powinienem jakoś zamaskować przynajmniej jeden z dysków.

I tu wkracza Spongebob.

Spongebob uwielbia mieć dysk twardy w swoim wnętrzu. Widzicie jak jest szczęśliwy? I jak dobrze się spisałem przy zamku błyskawicznym?




Ewelina już myśli, że jestem szurnięty, a jeszcze nawet nie zaczeliśmy naszej podróży.

niedziela, 7 czerwca 2009

Odliczanie: 5 dni

Za pięć dni, Ewelina i ja zasiądziemy w samolocie!

Ten weekend spędziliśmy na przygotowaniach. Jak dotąd, udało nam się:
  • spakować co nieco
  • kupić kłódki i łańcuch dla naszych plecaków
  • kupić mi parę ubrań
  • założyć tego bloga
  • skopiować nasze pliki na twardy dysk, który pozostawimy za nami
  • przekształcić Spongeboba Kanciastoportego w magiczne schronienie dla twardego dysku
  • odprawić się online dla naszych lotów do Polski i Hiszpanii.
Dziwne, za parę tygodni oboje będziemy bezdomni i bezrobotni...

The past!