wtorek, 12 stycznia 2010

Boliwia

Jakoś szybko minęły nam boliwijskie tygodnie, trzy dokładnie. Przybyliśmy tu 29-tego grudnia. Autobus zatrzymał się przed peruwiańsko-boliwijskim mostem, wyrzucił z siebie ludzką zawartość i, pusty, przejechał przez granicę, którą my następnie pokonaliśmy spacerem. Pieczątki w biurach policji i celników w Peru, stempel w paszporcie po stronie boliwijskiej. Bez problemów, bez sprawdzania toreb, szybko, przy policjantach leniwie wpatrujących się w rowery i wózki miejscowych, pokonujących ten most jakby był jednym z wielu.

Nasz autobus dotarł w końcu w granice położonej nad jeziorem Titikaka Copacabany i w środku pojawił się starszy mężczyzna w bejsbolówce na głowie. Pobrał od każdego pasażera niewielką opłatę za wjazd do miasta i wrócił do czytania gazety na swoim składanym krzesełku. Ruszyliśmy, by zatrzymać się po kilkunastu metrach: byliśmy u celu. Copacabana, jedyne boliwijskie miasto z plażą, pozbawiona była bankomatu. Mieliśmy szczęście mieć przy sobie nieco dolarów, więc wymieniliśmy je na lokalną walutę. Nie zostaliśmy tu jednak długo: złapaliśmy łódkę w stronę Isly del Sol, wyspy, na której narodziło się Słońce. Po schodach, dla mnie gorszych do pokonania niż czterodniowa wędrówka do Machu Picchu, powoli wspięliśmy się z naszymi plecakami do wyżej położonych domostw. W jednym z nich znaleźliśmy schronienie na nadchodzącą noc. Dzień spędziliśmy na gubieniu się wśród pól i podziwianiu widoków, wieczór - na jedzeniu przepysznej pizzy w romantycznej scenerii i panice, bo Bjarni uszkodził sobie łokieć. Wcześnie rano następnego dnia, zwykłym wodnym transportem ewakuując marudzącego Bjarniego z wyspy pozbawionej pomocy medycznej, dotarliśmy ponownie do Copacabany, gdzie złapaliśmy autobus do La Paz. Po kilkudziesięciu kilometrach droga się skończyła; pojawiła się poważna przeszkoda: rzeka. Boliwiańczycy znaleźli jednak na nią sposób, ciekawszy niż standardowe mosty: autobus wpakowano na barkę, a jego pasażerów - na łódkę. Spotkaliśmy się ponownie po drugiej stronie rzeki.

Gdy zbliżyliśmy się do La Paz, wszyscy rzucili się do okien po prawej stronie pojazdu. Widok był niesamowity, przeogromne miasto zajmowało hektary powierzchni, pokrywając domami wszystkie znajdujące się w zasięgu wzroku wzgórza. Gdy zjeżdżaliśmy w dół, w kotlinę, autobus zaczął z siebie wydawać przerażające dźwięki, a do środka wdarł się zapach ścierających się opon. Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej: kierowca i jego pomocnik sprawdzali, czy da się coś jeszcze wycisnąć z pojazdu. Po jakich piętnastu minutach ruszyliśmy ponownie, pokonując niewielkie wzniesienie: zatrzymaliśmy się na jego szczycie, kilka metrów za nieoczekiwanym przystankiem. Kierowca otworzył drzwi, poinformował, że to koniec, dalej nie jedziemy. Śmiechy wybuchły w środku, ale fakt był jeden: to naprawdę był koniec, dowieźli nas dokładnie do swojego biura, czyli tam, gdzie mieli dowieźć. La Paz okazało się być niezwykle hałaśliwe, zanieczyszczone spalinami samochodowymi, wypełnione strumieniami ludzkimi i niezliczoną ilością straganów. Takie przynajmniej było historyczne centrum miasta; gdy jednak wybraliśmy się na zwiedzanie innych części La Paz, inne były i wrażenia. Miasto wypełnione było parkami, w których całe rodziny zajadały się lodami na patyku. Przypadkiem natknęliśmy się też na malutki kościół i co najmniej cztery wesela, którym przygrywali miejscowi mariachi. Dostaliśmy od nich ulotkę, tak na wszelki wypadek... Sylwestra spędziliśmy na dachu jednego z miejscowych hostelów, wpatrując się w kolorowe od fajerwerków niebo nad milionowym miastem, a następnie udając się do przypadkowej dyskoteki. W La Paz odwiedziliśmy również rewelacyjnego pana Orellano, lekarza, który naprawił Bjarniemu łokieć.

Po kilku dniach w La Paz czas był najwyższy opuścić to miasto. Wyruszyliśmy do Cochabamby, skąd planowaliśmy udać się do Parku Narodowego Torotoro, pełnego śladów stóp dinozaurów. Wyprawa nie doszła do skutku: ceny w biurach podróży okazały się kilkukrotnie przekraczać nasz dzienny limit wydatków, a gdy wybraliśmy się na poszukiwanie jedynej linii autobusowej, mogącej nas dowieźć do Torotoro (jakieś 140 km od Cochabamby, pokonywane - jak się ma szczęście - w zaledwie siedem godzin), jej biuro magicznie zniknęło z obszaru miasta. Po kilkugodzinnym błądzeniu wśród niezliczonej rzeszy straganów (Cochabamba ma największy market, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam), wśród ubrań, płyt cd, biżuterii, książek, butów, artykułów gospodarstwa domowego, owoców, komputerów, opon; po osiągnięciu olbrzymiego bólu głowy i paniki, że nie ma się stąd jak wydostać, poddaliśmy się i zamiast do Torotoro zdecydowaliśmy się pojechać do Oruro.

Oruro było nudne: Bjarni przez dwa dni cierpiał z powodu nieustającej gorączki, co zdecydowanie nie pomagało nam w zwiedzaniu. Drugiego dnia postanowiliśmy złożyć wizytę lekarzowi. Ten, najwyraźniej niezwykle się gdzieś śpiesząc, posadził Bjarniego na szpitalnym łóżku, zajrzał mu do ust, osłuchał płuca i postanowił przepisać kilkudniową kurację z antybiotyków na infekcję gardła. Polecił nam również wpaść do siebie po jakiś zastrzyk za dwie godziny, gdy ponownie otworzą aptekę, ale Bjarni zdecydowanie odmówił kolejnej wizyty i przeleżał ten wieczór w łóżku, zdrowiejąc niespodziewanie następnego dnia. Mogliśmy wyruszać dalej, do Sucre.

Sucre okazało się być najpiękniejszym miastem w Boliwii. Zadbane domy, wysokie palmy na środku rynku, fontanna, wokół której rozbrzmiewały śmiechy latających za swoimi balonikami dzieci, starsze pary odpoczywające na ławkach - wszystko to sprawiało, że ciężko było opuścić miasto róż i dinozaurów (na ulicach dinozaury trzymały w swoich brzuchach telefony). Gdy się nam to jednak w końcu udało, wylądowaliśmy w Potosi. Miasto, położone na wysokości 4000 metrów n.p.m., wiało chłodem: bez szalika nie warto było wychodzić z domu. Mieliśmy odwiedzić znajdujące się tu kopalnie srebra, ale zamiast tego dnie spędziliśmy na przejażdżkach miejscowymi vanami do dworca autobusowego i z powrotem. I jedzeniu pizzy, dostarczanej do stolika przez dwóch dwunastolatków.

Po Potosi była jeszcze Tupiza, ale to już inna opowieść...

...

W każdym razie, trzy tygodnie w Boliwii sprawiły, że zakochałam się w tym kraju, po raz pierwszy czując, że znalazłam w Ameryce Południowej miejsce, do którego warto byłoby powrócić. Uśmiechnięci i pomocni ludzie, miejscowe kobiety w całkowicie niepraktycznych flauszowych kapeluszach na głowie (w trakcie deszczu owijanych w folie), przepiękne krajobrazy, atmosfera inności...

1 komentarz:

  1. no pięknie, bardzo fajnie się czyta mając przed oczami wcześniej ogladane zdjęcia.Super.

    OdpowiedzUsuń

The past!