środa, 13 stycznia 2010

Legendy Cordillery de los Frailes

Niedaleko Sucre, w górach Cordillery de los Frailes, nad rzeką Mama Huasi, znajduje się opustoszała hiszpańska hacjenda. Trzy budynki gospodarstwa domowego i mały kościół pamiętają czasy, gdy na zboczach otaczających je gór rozgrywały się walki o niepodległość Boliwii. Białe ściany domostwa nasłuchiwały huku kolejnych salw z karabinów; salw wystrzeliwanych przez Hiszpanów w stronę ukrywających się w górach rebeliantów. Ci szybko zorientowali się jednak, że przebywający w kotlinie wróg nie jest w stanie widzieć, do kogo strzela. Opracowano więc podstęp: drzewom założono lokalne stroje, mając nadzieję, że z powodu wysokości Hiszpanie nie dostrzegą różnicy. Gdy kontunuowano wystrzały, rebelianci zeszli z gór i okrążyli wrogów, w krótkim czasie zabijając ich wszystkich. Wygrana bitwa nie zakończyła jednak walk: Hiszpanie wkrótce pojmali jednego z przywódców powstania. Na oczach miejscowych,jego ręce i nogi zostały przywiązane do czterech koni, które następnie pognano na cztery strony świata. Mężczyzna zmarł męczeńską śmiercią, żywcem rozczłonkowany.

Zemsta musiała nadejść szybko. Oburzeni tak brutalnym potraktowaniem swojego bohatera chłopi, traktowani jak niewolnicza siła robocza w hiszpańskiej hacjendzie, zdecydowali się zbuntować przeciw jej mieszkańcom. Pewnej jesiennej nocy osiemnastego stulecia, Hiszpanów obudziły krzyki w języku quechua dobiegające z zewnątrz ich domostwa. W powietrzu unosił się zapach palonej trawy, dym wciskał się do środka białych budynków, trzaskało drewno. Gdy domownicy rzucili się do okien i drzwi, te były już porządnie zabarykadowane. Ogień pustoszył hacjendę, bambusowy dach zapadał się pod jego wpływem, białe ściany czerniały w mgnieniu oka, hiszpańska rodzina powoli umierała wewnątrz swoich czterech ścian. Czy była to babka, czy matka, dziś już nie wiadomo, jedno jest jednak pewne: wśród smrodu palącej się skóry, pod żółto-czerwonym niebem, ktoś przeklął miejscowych. Klątwa rozpanoszyła się na terenie hacjendy na kilka wieków, powodując, że domostwo omijano szerokim łukiem. Choć kilka lat temu odbudowano budynki, dziś traktując je jako spichlerz, wciąż żaden z miejscowych nie odważy się spędzić tu nocy, niezależnie od tego, jak bardzo jest zmęczony. Podobno można usłyszeć nieludzkie krzyki, trzaski walących się dachów, quechuańskie śpiewy, podobno ogień będzie się wciskał w twoje nozdrza: nad ranem obudzisz się, utraciwszy wszystkie swoje zmysły.

Jakiś czas temu mały chłopiec zagubił się w okolicy i, nie mając siły iść dalej, wyczerpany zasnął pod ścianami hacjendy. Znaleziono go następnego dnia, nie rozpoznawał swojej rodziny, "oszalał". Dziś jest już dojrzałym mężczyzną, mieszka wysoko w górach, przy cmentarzu, razem ze swoim ojcem (czy dziadkiem, nikt nie jest już pewien), podobno co noc wrzeszczy bez opamiętania, nie mogąc nigdy zaznać snu...

...

Cordillera de los Frailes kryje wiele niesamowitych historii. Powiadają miejscowi, że raz w roku, w sierpniową noc, jej zbocza błyszczą kolorami złota i srebra. Uciekający przed rebeliantami Hiszpanie, mieli podobno ukryć skarb wysoko w jej górach, nie chcąc siebie spowalniać jego ciężarem. Przekonani głęboko, że powrócą poń zaraz jak tylko pokonają powstańców, zakopali w ziemi okupione krwią miejscowych cudeńka. Los miał jednak inne plany: Boliwia uzyskała niepodległość i Hiszpanie nigdy nie wrócili po swoje złoto. Skarb jest wciąż gdzieś tam, czekając na swojego odkrywcę.

Podobno ten, kto ma szczęście być owej sierpniowej nocy w okolicy, zobaczy niebieski płomień oświetlający stoki. Jeśli chce być bogaty, powinien wówczas jak najszybciej udać się w jego stronę i wbić nóż w miejsce, skąd ów płomień się wydobywa, po czym oddalić się bez chwili zwłoki. Kolejnego dnia nóż wskaże lokalizację skarbu. Miejscowi również chętnie zaprowadzą do złota, oddalając się, gdy zacznie się kopać. Ostrożnie jednak! Zanim dokopie się do skarbu, zabójczy gaz wydobędzie się z ziemi, zabijając naiwnego. Bez ludzkiej ofiary dla Pachamamy nie wydostanie się kosztowności... Podobno od czasu do czasu rodziny tutejszych farmerów budują okazałe budynki w centrum Sucre. Nikt nie wie, skąd dotychczasowi biedacy czerpią pieniądze na owe domy. Czy znajdują skarb, poświęcając Pachamamie czyjeś życie?

...

Czy może mają szczęście w rozmowach z Diabłem?

Supay Huasi, Jaskinia Diabła, położona wysoko w górach, ukryta jest pomiędzy skałami. Deszcze i śniegi wymazały ścieżkę, która jeszcze kilkanaście lat temu wiodła przez okolicę, całkiem niedaleko samej groty. Dziś trzeba się wspiąć po śliskich skałach, z trudem odnajdując pozostałości dawnego szlaku. Bez lokalnego przewodnika to niemożliwe. Gdy już niestrudzony wędrowiec pojawi się we wnętrzu jaskini, zobaczy czerwone rysunki wymalowane na jej ścianach. Przedstawiają one maleńkie postaci, w preinkaskim świecie reprezentujące podziemną krainę. Jeden z malunków utożsamia Diabła. To On króluje w tym miejscu, raz do roku ucztując tutaj ze swoją świtą.

Dawno, dawno temu młody mężczyzna pobliską ścieżką wracał do domu. Towarzyszący mu osioł targał na swym grzbiecie ogromny worek węgla, kupiony przez Uruchiego w oddalonej o kilka kilometrów wiosce. W powietrzu unosił się zapach mrozu,zwiastując szybkie nadejście zimy. Węgiel miał umożliwić jej przetrwanie całej rodzinie Uruchiego. W wiosce ceny poszły do góry, chłopak więcej niż zwykle czasu musiał spędzić na targowaniu się o produkt. Zmierzchało, a on wciąż miał do pokonania spory odcinek drogi. Wiedział, że nie uda mu się dotrzeć przed nocą do domu. Nawet gdyby nie był tak zmęczony, wędrówka w ciemnościach nie była najlepszym pomysłem: po okolicy wałęsały się hordy dzikich zwierząt, gotowych w każdej chwili rozszarpać na strzępy każdego głupiego, który o tej porze znajdowałby się na zewnątrz swego domostwa. Uruchi wiedział, że w pobliżu - poza tą jaskinią za nadchodzącym zakrętem - nie ma innego schronienia. Jaskinia przerażała go od zawsze, nawet gdy mijał ją za dnia - wszystko przez te okropne legendy, które krążyły na jej temat. Podobno raz do roku, jakoś o tej porze, mieszkańcy domostw w kotlinie, tych położonych najbliżej gór, widzieli światło dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się grota. Niezrozumiałe krzyki i głośne śpiewy dobiegały ich około północy, nie pozwalając nikomu zasnąć przez kolejne minuty. Po jakiejś godzinie wszystko ucichało, a w powietrzu unosił się zapach siarki. Podobno. Uruchi nigdy nie słyszał tych śpiewów, nie widział tego światła, jego dom oddalony był o kilka dobrych kilometrów od innych. Dzisiejszej nocy nie miał jednak za wielkiego wyboru, musiał poszukać schronienia wsród ścian jaskinii. Może zresztą miał szczęście, i nie była to ta tajemnicza noc?

Jaskinię spowijały ciemności, Uruchi zdołał jednak ściągnąć worek węgla z grzbietu osła. Zwierzę z uciechą poruszyło uszami i po chwili oddaliło się na drugi jej koniec. Trzęsąc się z zimna, zmęczony kilkugodzinną wędrówką pod górę, przerażony miejscem, w którym się znalazł, Uruchi skulił się w kącie i przykrył kocem. Gdzieś ze ściany kapała woda. Uruchi musiał zasnąć, bo obudziły go hałaśliwe śpiewy. Jaskinia zmieniła się nie do poznania: jej ściany oświetlone zostały płomieniami świec, jakiś stwór siedział na tronie, który niewiadomo skąd się tu znalazł, węgiel dopalał się w ognisku, wokół którego skakały przerażające stworzenia. Nieznośna muzyka ucichła, gdy stwór uniósł się ze swojego miejsca. Uruchi próbował udawać, że go tu nie ma, ale wiedział, że został zauważony. Stwór zbliżył sie do chłopaka: "Ten węgiel, który leży tu w kącie, to Twój?". "Tak, jaśnie panie" - zdołał wymamrotać przerażony młodzieniec. "Jak widzisz, nasz się dopala. Dokonamy wymiany?", zapytał stwór, wskazując na podobnej wielkości worek leżący przy tronie. Uruchi tylko skinął głową, bojąc się nie rozgniewać odmową swojego rozmówcy. "Zatem w porządku, jutro rano zapakuj mój worek na swojego osła. Tylko pod żadnym pozorem nie zaglądaj do środka zanim nie dotrzesz do domu!", stwór odwrócił się plecami do Uruchiego, pstryknął trzema palcami i zniknął razem ze swoją świtą. Jaskinia wyglądała jak dawniej, i tylko dziwaczny zapach zdradzał, że coś niespotykanego na co dzień wydarzyło się w tym miejscu. Zaczynało już świtać. Uruchi potarł swoje zmęczone oczy i, wciąż nie wiedząc, czy właśnie obudził się z najdziwniejszego w swoim życiu snu, czy też naprawdę spotkał Diabła, załadował worek na swego osiołka. Węgiel był niezwykle lekki, spacerowało się niespodziewanie szybko i wreszcie, znacznie wcześniej niż przypuszczał, Uruchi dotarł do swego domu. Wewnątrz małej chatki, jego starszy brat siedział przy palenisku. Na widok Uruchiego wrzasnął tylko: "Czego tak późno?! I dlaczego przynosisz tylko taki mały worek?! Ja się tu dwoję i troję, a ty nie potrafisz nawet załatwić takiej prostej sprawy jak zakup węgla! Głupi osioł na pewno mógł nieść więcej!". Uruchi schował głowę w ramionach, gdy Thaluki złapał za worek i wysypał jego zawartość na ziemię. W chatce pojaśniało od razu: złoto rozświetliło pomieszczenie bardziej niż ogień paleniska. Thaluki zmusił zdumionego Uruchiego do wykrztuszenia z siebie historii o niespodziewanym spotkaniu, i jeszcze tego samego dnia postanowił, że za rok on sam zdobędzie jeszcze więcej bogactwa.

Rok dłużył się niemiłosiernie dla Thalukiego. Zniesmaczony głupotą swego młodszego brata, który wydawał się rozdawać swoje pieniądze na prawo i lewo, pomagając innym, Thaluki planował budowę większego domostwa, zakup setek osłów i lam. Pole niszczało nieużywane, ale Thaluki nie martwił się niczym: wszak wkrótce miał być bogaty. Gdy nadeszła właściwa pora, wyruszył do pobliskiej wioski po zakup węgla. Jego osioł ledwo się poruszał pod ciężarem dwóch ogromnych worków, kiedy Thaluki wreszcie dotarł w pobliże jaskini. Tak jak młodszy brat, znalazł schronienie w środku i przytulony do ściany przykrył się kocem. Nie zasnął jednak, cierpliwie czekając na balangę. W końcu, około północy, zapaliły się świece, zapłonęło ognisko, a w jaskini zaczęły się tańce. Jak tylko Diabeł zasiadł na swym tronie, Thaluki podbiegł w jego kierunku. Zatrzymały go setki włóczni i tylko twardy głos powstrzymał ohydne stworzenia od zadania śmiercionośnych uderzeń. "Czego chcesz?", zapytał stwór. "Mam propozycję dla ciebie. Chcę wymienić te dwa worki węgla, które mój osioł ma na grzbiecie, na dwa worki, które ty posiadasz!", bez zbędnych ceregieli odparł Thaluki. "Naprawdę? To dobrze się składa, potrzebujemy węgla!", zaśmiał się stwór, i dobito targu. Światła zgasły, śpiewy ucichły, pomieszczenie ponownie stało się jaskinią. Thaluki nie mógł uwierzyć, że tak łatwo mu poszło, że właśnie rozmawiał z Diabłem. Zawołał osła, ale nie usłyszał nigdzie jego porykiwania. Poszukiwania nie przyniosły efektu, głupi osioł musiał gdzieś powędrować za jedzeniem. Może nawet sam został zjedzony. Przyrzekając sobie, że jak tylko go znajdzie, to wymierzy mu parę batów, Thaluki postanowił sam ponieść worki ze złotem. Od razu ugiął się pod ich ciężarem, z każdym pokonywanym kilometrem wydawały się mu one coraz cięższe. Ledwo zipiał, gdy wreszcie dotarł do domu, o wiele później niż zwykle. Spocony, rzucił worki na ziemię i zabrał się za ich otwieranie. Zwymiotował zaraz obok: w środku, zamiast oczekiwanego złota, znajdowały się wnętrzności osła. Diabeł zakpił sobie z Thalukiego, udzielając mu lekcji: to nie człowiek wybiera sobie Diabła za partnera, ale Diabeł - człowieka.

...

Przechodzę obok hacjendy, mijam chatę szaleńca, zatrzymuję się przy cmentarzu, zmierzając w stronę Supay Huasi, jaskini ukrytej za skałami. Na szczęście jest upalny dzień, słońce świeci wysoko na bezchmurnym niebie, zatem niezbyt przerażają mnie zasłyszane po drodze historie. Piękny to krajobraz: ptaki śpiewają w drzewach, dostojne góry królują nad rzeką płynącą w dolinie, ich stoki pokryte są zielenią. Kilkugodzinna wędrówka w takim otoczeniu staje się przyjemnością. W trakcie lunchu przewodnik opowiada, jak to kiedyś razem ze swym przyjacielem zagubił się w okolicy. Na szczęście mieli namiot, rozbili go w ciemnościach na polanie, na którą się przypadkiem natknęli. W środku nocy obudziły ich głosy na zewnątrz. Żaden z nich nie miał odwagi wyściubić nosa z namiotu. Gdy w końcu pierwsze promienie słoneczne oświetliły namiot, chłopcy wyszli ze środka. Spędzili godzinę na poszukiwaniach śladów jakiejkolwiek obecności człowieka w okolicy, ale bezskutecznie: na ziemi nie było nawet żadnych śladów stóp... Zaśmiewam się z historii, wydaje się mi jakoś dziwnie nieprawdopodobna.

Choć mimo długiego spaceru, czterolistne koniczynki znajduję tylko tam, gdzie przebywają umarli: w pobliżu cmentarza i na terenie hacjendy.

1 komentarz:

  1. Czytając Twoje blogi jestem coraz bardziej przekonana ,że powinnas napisać ksiązkę ze wspomnień z podrózy.Piszesz tak ciekawie , że ja to poprostu pochłaniam. Tak trzymać. Pisz jak najczęściej i dużo. Buziaki.

    OdpowiedzUsuń

The past!