środa, 27 stycznia 2010

Cordoba

Cordoba była ładnym, całkiem europejsko-wyglądającym miastem, pełnym studentów i barów. Wciąż uginaliśmy się pod ciężarem argentyńskich cen, więc głównie spacerowaliśmy po okolicy, patrząc na rzeczy i ludzi oraz zaglądając, co w sklepach.

Zatrzymaliśmy się w przyjemnym Grand Hostelu, który okazał się być hostelem, a nie B&B czy małym hotelem, do czego już przywykliśmy. Był tam i pokój telewizyjny, i mała kafejka internetowa, i kuchnia, i niewielki dziedziniec ze stołem do ping-ponga. Pracownicy byli przyjaźni i pomocni.

Gotowaliśmy, graliśmy w ping-ponga i pociliśmy się w upale. Niestety, dostęp do internetu i telewizora był ograniczony, jako że kiedy tylko chcieliśmy z nich skorzystać, nie było elektryczności: nasza dzielnica miała zaplanowane na popołudnia odcięcia od prądu - dokładnie wtedy, gdy nie chcieliśmy niczego bardziej niż ukryć się przed popołudniowym upałem, korzystając z netu i klimatyzacji. Lub co najmniej wentylatora...

Po kilkukrotnych wędrówkach po mieście, odkryliśmy, iż problem nie dotyczył wyłącznie naszej dzielnicy. Całe miasto wydawało się żyć z generatorów. Sklepy albo zamykano po południu, albo wystawiano małe generatory na chodniki i zużywano olej, by świeciły się światła czy mroziły lodówki. Dziwaczne.

Poza spacerami po okolicy, do naszych zajęć w Cordobie zaliczały się też: długi poranek na poczcie, długa noc w miejscowym pubie i całodniowa wycieczka do pobliskiego Cosquin. Ale rzeczą najbardziej godną zapamiętania zdecydowanie były wszechobecne generatory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!