piątek, 29 stycznia 2010

Cosquin

Cosquin to małe miasteczko, położone od Cordoby o jakąś godzinę jazdy miejscowym autobusem. Przyjechaliśmy tu z powodu festiwalu, o którym powiadomiła nas poznana w hostelu szwedzka para.

Szwedzi byli całkowicie zauroczeni ujrzanymi tam tańcami oraz poświęconym im, jako obcokrajowcom, zainteresowaniem. Zdecydowaliśmy, że nie zaszkodzi zobaczyć, jak wygląda miasteczko.

Dotarliśmy do Cosquin około 16-tej i zajęło nam chwilę znalezienie centrum zabawy.

W pobliżu dworca autobusowego natknęliśmy się na opuszczoną scenę i parę sflaczałych transparentów reklamujących festiwal, ale w okolicy nie było nikogo. Zapytałem policjantkę, czy jest już po wszystkim, a jeśli nie, to o której wszystko się zaczyna... kiedy zrozumiała o czym tak nawijam, wskazała na drogę i powiedziała, że muszę pokonać dalsze pięć przecznic. Ok! Powędrowaliśmy dalej.

Pięć przecznic później dotarliśmy do sporego stadionu z jeszcze większą ilością transparentów. Był zamknięty. Zamknięte było również biuro informacji turystycznej. Ulice nie były wprawdzie całkowicie puste, ale wszędzie było spokojnie. Hmm. Wprawdzie widzieliśmy ludzi na stadionie, na scenie, ćwiczących coś - ale choć wyglądało to całkiem obiecująco, wciąż nie usprawiedliwiało entuzjazmu Szwedów.

Pamiętając, że wspominali również o rzece, zaraz po piwie i kanapce skierowaliśmy się w dół wzgórza, by zobaczyć, co jeszcze możemy tu znaleźć. I oto była!

Rzeka! Z ludżmi! Całkiem sporą ich ilością, głównie kobietami, które opalały się w rzece, chłodząc się zarazem w jej płytkiej wodzie.

Ale wciąż zero muzyki. Przeszliśmy się nieco dalej, zatrzymując się po drodze na zakup butelki wina, żebyśmy choć mogli sobie zrobić piknik nad rzeką na wypadek, gdyby festiwal okazał się mitem. Facet, który sprzedał mi naszą tanią zabawę-w-butelce powiedział, że powinniśmy iść w górę strumienia: za jego zakrętem miała znajdować się mała scena. Poinformował mnie również, że wielkie widowisko w mieście (na stadionie) nie zacznie się przed dwudziestą drugą. Podsumowując, jego informacje były zapewne więcej warte niż samo wino.

Radośnie powędrowaliśmy wzdłuż rzeki, znaleźliśmy scenę i dołączyliśmy do niewielkiej grupy widzów: popijając wino, patrzyliśmy, jak tańczą miejscowi, 2, 8, 20 na raz. Było to mała, spokojna impreza, dzieci i psy biegały wokoło, dorośli kąpali się w rzece, patrzyli na innych czy tańczyli. Tańce były ciekawe - moim zdaniem warte przyjazdu tutaj, choć wydawało się, że tłum zna tylko jeden taniec. Zabawa była najwyraźniej sponsorowana przez firmę produkującą Yerba Mate - jej torebki były rozdawane jako nagrody, lub bez żadnego specjalnego powodu. My też dostaliśmy jedną z nich.

Ewelina powiedziała, że to miejsce przypomina jej o wielu festynach w jej kraju, w Polsce, dla mnie doświadczenie było nowsze.

Najciekawszym wydarzeniem był konkurs tradycyjnego tańca w wykonaniu młodego chłopaka, chłopca, jeszcze młodszego chłopca oraz pijanego mężczyzny. Po kolei każdy z nich wymachiwał nogami i przytupiwał tak gorączkowo, że można było niemalże oczekiwać, iż jakaś kończyna poleci w tłum. Wyglądało to jak tradycyjny irlandzki taniec, tyle że szybszy. Na szczęście nikt nie stracił nogi, choć pijany mężczyzna stracił równowagę częściej niż raz, ku sporej uciesze tłumu. Konkurs wygrał jeden z małych chłopców, klaskaliśmy zawzięcie.

Po konkursie tańca nastąpił konkurs poezji, ale to jakoś przeleciało obok naszych głów, potem zaś zaczęto ponownie tańczyć.

Wreszcie słońce schowało się za górą, zrobiło się chłodniej, a nam wyczerpało się wino. Powoli wspięliśmy się po wzgórzu i przepchaliśmy sie przez ludzkie masy, które nagle zapełniły ulice. Znaleźliśmy autobus i dotarliśmy do naszego hostelu w Cordobie.

Jakoś nigdy nie udało się nam ustalić, czym tak bardzo entuzjazmowali się Szwedzi, ale i tak był to niezły, pełen zabawy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!