niedziela, 28 lutego 2010

Lodowiec Papież Pius XI

Po Puerto Eden po raz pierwszy zboczyliśmy z trasy, udając się w stronę lodowca Papież Pius XI.

W trakcie podróży mogliśmy podziwiać niesamowity krajobraz: języki innego lodowca widoczne na górach wokół nas, foki i lwy morskie bawiące się w wodzie, no i oczywiście góry lodowe odpływające od ściany lodu, do której się zbliżaliśmy.

Ewelina i ja stanęliśmy na przodzie, wpatrując się w lód. W pewnym momencie jego część zapadła się, wpadając do wody i powodując białą chmurę. Kilka chwil później mogliśmy usłyszeć odległy huk. Prom coraz bardziej zbliżał się do lodowca i zacząłem żartować, że być może kapitan zasnął i staranujemy lód. Ale tak się nie stało.

Ponton opuścił prom, pędząc do przodu, by zebrać kawałki lodu do baru. Zrobliśmy mnóstwo zdjęć.

Tego wieczoru załoga zorganizowała grę w bingo (w co wliczone byly też tańce, pierwsze dla mnie), która okazała się być niezłą zabawą. Ja jednak długo nie grałem, jako że byłem pierwszym zwycięzcą! Pojedyncza ukośna linia przyniosła mi czapkę z daszkiem Navimag oraz "szansę", by zatańczyć dla wszystkich. Yay? Przynajmniej uniknąłem przeznaczenia późniejszych zwycięzców, którzy musieli tańczyć do "YMCA" Village People...

Późniejsza impreza okazała się nie być całkowicie kiepska, wypiliśmy parę drinków i zmieszaliśmy się z towarzystwem, kończąc na zorganizowanym przez Irlandkę małym przyjęciu, gdzie przekazywałem wokoło resztki Opalu, które wciąż miałem ze sobą, a Muzyczny Plecak musiał współzawodniczyć o ludzką uwagę z fałszującymi śpiewami.

Przegrał, oczywiście. Biedaczysko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!