Pierwszy dzień na promie Navimag spędziliśmy głównie na lądzie, w Puerto Montt.
Ku sporemu zdziwieniu Eweliny, obudziłem się wcześnie, zbyt podekscytowany, by spać dłużej. Po prysznicu umieściliśmy nasze laptopy na oknie, by sprawdzić internet, później zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasze rzeczy. Przed 9:00, już wymeldowani, byliśmy w autobusie w drodze do Puerto Montt.
Autobusy tu, w Chile, są cudownie południowo-amerykańskie: to prawdopodobnie jedna z rzeczy, za którymi będziemy tęsknić z powrotem w Europie. Większość z nich ma prywatnych właścicieli (tak to przynajmniej wygląda), więc oferowane usługi są doskonałe. Zatrzymują się wszędzie, by cię odebrać: po prostu pomachaj ręką czy skiń głową, kiedy kierowca zatrąbi na ciebie. Płacisz kiedy chcesz: kiedy wsiadasz, wysiadasz, czy gdziekolwiek po drodze. Możesz też opuścić autobus gdzie tylko chcesz, jak już tylko zbierzesz się na odwagę i zapytasz po hiszpańsku.
Ewelina mądrze poprosiła naszego kierowcę o wysadzenie nas na rogu ulicy, najbliżej jak się dało biur Navimag, oszczędzając nam co najmniej półgodzinnej wędrówki z plecakami wypełnionymi czerwonym winem. Dotarliśmy na miejsce około 10tej. Zgłosiliśmy się do punktu odpraw i zostawiliśmy torby u jakichś tragarzy - byliśmy potem wolni aż do 14:30 tego popołudnia.
Zatem pospacerowaliśmy trochę wokół centrum Puerto Montt, zjedliśmy obiad i skorzystaliśmy z bezprzewodowego internetu, oraz przejrzeliśmy szybko zawartość paru sklepów z odzieżą używaną. Wciąż nie udało nam się znaleźć tutejszego rynku, ale za to znaleźliśmy piwo, które zabraliśmy ze sobą na łódkę.
Po krótkim wprowadzeniu w biurze Navimag, około 15:00 weszliśmy na pokład naszego promu. Znaleźliśmy naszą kabinę, rozczarowani faktem, iż bedziemy dzielić mały pokoik z inną parą. Kiedy kupowaliśmy bilety, powiedziano nam, że łódź jest w połowie pełna - więc głupio łudziliśmy się, że będziemy mieli nieco prywatności...
No cóż. Zwiedziliśmy łódkę, kończąc na pokładzie z najliczniejszą grupą pasażerów, ciesząc się piękną pogodą i czekając na rozpoczęcie podróży.
Około 16:30 ruszyliśmy!
Jak tylko zaczęliśmy powoli opuszczać port, nasza duża łódź zahuczała kilka razy, ku uciesze trzech małych chłopców skaczących w wodzie, rozpryskujących ją na wszystkie strony i machających nam na pożegnanie.
Pomachaliśmy im i my.
piątek, 26 lutego 2010
Opuszczając Puerto Montt
Posted by
Bjarni Rúnar
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz