sobota, 20 lutego 2010

Prawie jak w domu

Autobus pokonuje kolejne kilometry drogi do Castro: jazda ma trwać jakieś osiem godzin i uwzględniać krótki pobyt na promie. Castro znajduje się na wyspie Chiloé, największej z wysp archipelagu o tej samej nazwie: nie ma innego sposobu na dostanie się na miejsce niż zaparkować swój pojazd na promie i spokojnie czekać, aż ten zakończy swój kurs. Póki co, ja jeszcze tego nie wiem: autobus wciąż porusza się po drodze, powoli opuszczając Valdivię i tutejsze jeziora. Siedzę w środku, ze słuchawek w uszach płyną do mnie dźwięki mojego ulubionego zespołu. Obok mnie Bjarni słucha swojej muzyki, jednocześnie wystukując coś na klawiaturze małego laptopa. Za oknem słońce próbuje przebić się przez gęstą warstwę deszczowych chmur, które tylko od czasu do czasu odsłaniają skrawek błękitnego nieba. Monotonny tutejszy krajobraz stanowi mile widzianą odmianę w naszej dotychczasowej podróży, przypominając mi o domu. Wszędzie zielono, drzewa pokrywają ogromne połacie terenu, ziemia pachnie wilgocią, na łąkach złocą się mlecze, jakieś ptaki latają nisko nad moczarami, kajaki poruszają się po jeziorach, snopki siana suszą się gdzieniegdzie na polach, choć w wielu innych miejscach pora sianokosów jeszcze nie nadeszła. Bjarniemu o domu przypominają tutejsze budynki: drewniane, z blaszanymi, spadzistymi dachami, często przeżartymi przez rdzę.

To tutaj po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, jak bardzo Bjarni tęskni za Islandią: stawiając nogę z powrotem na stałym lądzie, po krótkim kursie na małym kutrze, oddalony nieco od Valdivii Corral wydaje mu się miejscem jakby żywcem przeniesionym z drugiej półkuli. Te same budynki, kutry, silny wiatr, szare chmury nad naszymi głowami, chłodne powietrze, zapach oceanu. Uczucie powrotu do domu okazuje się jednak złudne: o tym, że jesteśmy w Chile, przypomina tutejsza roślinność, wzgórza gęsto pokryte wysokimi drzewami oraz pozostałości fortu, po którym plączą się teraz przebrani za piratów miejscowi. Corral jest częścią XVII-wiecznego systemu fortyfikacji hiszpańskich, podobnie jak Niebla i Isla Mancera. Tę ostatnią można obejść wokoło w niecałe czterdzieści minut: nam zajmuje to nieco dłużej, bo czas pochłania wędrówka po plaży. Po kilkunastu minutach musimy zawrócić: leżące tu kamienie są za śliskie, wiatr wieje za mocno i żadne z nas nie chce skończyć w pieniących się zimnych falach, które zdają się coraz mocniej uderzać o brzeg. Nie wiemy ponadto, kiedy zaczyna się przypływ, a wysoka ściana ciernistych krzewów za nami nie pozwoli, jakby co, na wspinaczkę tą drogą. Wiatr huczy mniej, gdy osłonięci od wody wysokimi drzewami, zmierzamy z powrotem do kutra. Nad głowami krążą mewy i jakieś drapieżniki. Zbiera się na deszcz.

W Valdivii pada niemalże bezustannie: kiedy zasypiamy, kiedy się budzimy, kiedy jemy śniadanie, kiedy gotujemy obiad. Deszcz ustaje jednak jakoś zawsze, kiedy wychodzimy na zewnątrz. Valdivia wydaje się lubić nas, a my lubimy ją. Trzy rzeki krzyżują się w tym miejscu, ocean jest tuż za rogiem, łódź podwodna stoi w porcie, obok niej pływają foki. Spędzamy sporo czasu w budynku miejscowego targu: jemy smażone morszczuki czy łososie w restauracji na górze, popijąc je piwem, kupujemy Bjarniemu sweter i czapkę, szukamy czegoś ciekawego dla mnie. Wybieramy się na piwo do oddalonego o parę kilometrów niemieckiego browaru, ale że nasz Lonely Planet podaje złe informacje, błądzimy nieco po okolicy, zanim udaje się nam wreszcie dotrzeć na miejsce. Piwo jest dobre, ale obsługa nie potrafi liczyć i napełniając czyjś kufel, wylewa na mnie jego zawartość. Skarżymy się i dostajemy 10% zniżkę, ale rachunek nawet po tym rabacie jest za duży. Wskazuję rzeczy, których wcale nie zamówiliśmy, ktoś z obsługi przeprasza, zabiera rachunek, a po chwili ktoś inny przynosi ten sam ponownie, ale już bez rabatu. Znowu się skarżymy - kolejny rachunek opiewa na jeszcze większą kwotę. Jako że mamy już dość, sytuacja trwa dobre pół godziny, sami rozpisujemy rachunek, dajemy sobie zniżkę, zostawiamy właściwą kwotę i opuszczamy to miejsce. Nie możemy uwierzyć, że dodanie paru prostych liczb okazuje się tak trudne - z powrotem w Valdivii śmieję się z Bjarniego, mając w pamięci jego pełną oburzenia i niedowierzenia minę, gdy trzeci z kolei rachunek okazał się najwyższy. Po kilku dniach czas jest jednak opuścić Valdivię i oto teraz siedzimy w autobusie do Castro, czekając aż załadują nas na prom.

....

W Castro odbywa się festiwal, więc gdy Bjarni spaceruje po okolicy szukając nam noclegu, wszyscy tylko trzęsą przecząco głowami, a jakaś starsza kobiecina, jak tylko Bjarni zamyka za sobą drzwi, szepcze za nim ze smutkiem: "Biedny gringito". Słowa dolatują jakoś do uszu Bjarniego i ten nieomalże wpada w panikę: lądujemy w pokoju, którego normalnie pewnie byśmy nie wybrali. Sam pokój nie jest najgorszy: jest w centrum, więc wszędzie jest blisko, ma internet, jest niedrogi i całkiem spory. Ma jednak swoje wady: jest w centrum, przez co pachnie tu spalinami, a do okien nocami dobiegają śpiewy w miejscowym kościele; jest niesamowicie zimny (trzęsiemy się zwłaszcza nad ranem), zaraz obok niego znajduje się prowadzona przez właścicieli kawiarenka z internetem, przez co kilkakrotnie, wciąż ubrana w piżamę, muszę przemykać do łazienki obok mężczyzn ubranych w kurtki. Łazienka to kolejna historia: najwyraźniej używana tak przez dzielących z nami dom właścicieli, jak gości kawiarenki internetowej oraz gości zatrzymujących się w pozostałych pokojach, jest wiecznie zajęta. Gdy już wreszcie wywalczę swoją kolej, nie ma ciepłej wody. Lustro wiecznie zamazane, pralka albo pokryta kurzem, albo suszącymi się naczyniami, w kącie coś niezbyt przyjemnego pachnie w koszu na brudną bieliznę, z wanny schodzi farba, prysznic ledwo działa, a podłoga klei się do bosych stóp.

Ma to wszystko jakiś jednak urok, myślę później, na festiwalu, zajadając się pysznym mięsem z grilla i popijając czerwone wino. To Argentyna miała mnie zachwycać jedzeniem, a zamiast tego dopiero w Chile poznaję, co to znaczy dobry stek. Kilka godzin wcześniej podziwiałam jeźdźców na rodeo, sama nawet zeszłam na scenę, i teraz jestem z siebie niezwykle dumna. W plecaku spoczywa butelka Licor de Oro, miejscowego napitku: mamy nadzieję dowieźć co nieco do domu. Festiwal ma swój efekt następnego dnia w niewielkim kacu, ale słońce świeci tak jasno, że wybieramy się na zwiedzanie archipelagu i zapoznawanie się z jego kościołami. Zmierzamy do Dalcahue, skąd kolejny autobus i kolejny prom zabierają nas do Curaco de Vélez oraz Achao, malutkich miasteczek leżących na Isla Quinchao. Dzień jest niezwykle udany, pogoda dopisuje, jemy lody, smażone ryby, frytki i pijemy białe wino, wpatrując się w konie ujeżdżane na plaży.

Czuję się tu jak w domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!