wtorek, 2 lutego 2010

W krainie winem płynącej

Mendoza budzi się do życia dwa razy w ciągu dnia: rankiem, gdy wszyscy śpieszą się do pracy oraz wieczorem, gdy wszyscy śpieszą się na spotkania ze znajomymi. Właśnie za oknami zapada zmrok i ulice zapełniają się ludźmi. Światła mieszają się ze sobą: reflektory przejeżdżających samochodów, neony nad restauracjami, uliczne latarnie. Szerokie ulice wyłożone są rzędami wysokich drzew, których korony przesłaniają okna budynków. Kilka metrów od nas znajduje się największy plac, jaki kiedykolwiek widziałam w centrum miasta: to nie rynek, a park właściwie. W 1861 roku potężne trzęsienie ziemi całkowicie zniszczyło Mendozę: miasto trzeba było zbudować od nowa. Pamiętając o tej katastrofie, zdecydowano się na szereg innowacji, które - w razie potrzeby - ulatwić mają przetrwanie kolejnego trzęsienia. Stąd te szerokie ulice i ogromny plac centralny, który służyć ma za punkt ewakuacyjny, gdy nastąpi najgorsze. Póki co, wieczorami swoje stragany rozkładają tu miejscowi rękodzielnicy. Kupić można wszystko: biżuterię, kalejdoskopy, skórzane torebki i portfele, drewniane półmiski na dipy, kolorowe maski, słodycze, maskotki, dżemy. Rozentuzjazmowane dzieci biegają pomiędzy straganami, zaglądają wgłąb fontann, bawią się w chowanego za drzewami. Główny plac otaczają cztery mniejsze, oddalone od niego o kilka przecznic. Fontanny, kanały, nieustannie podlewane trawniki, drzewa - wszędobylska obecność wody i zieleni sprawia, że człowiek zapomina, iż znajduje się na pustynnym terenie. Dzięki niesamowitej irygacji w mieście żyje się przyjemnie - i nie odczuwa się upałów, które palą okoliczne ziemie.

Siedzimy w jednym z wielu tutejszych restobarów: miejsc, gdzie z głośników płynie przyjemna, relaksująca muzyka, jedzenia nie konsumuje się bez wina i każdy może korzystać z bezprzewodowego internetu. Odpoczywamy po dniu spędzonym w Maipu, miasteczku oddalonym o parę kilometrów od samej Mendozy. Odpoczywamy po dniu spędzonym na pokonywaniu kilku kilometrów asfaltowej drogi w nieznośnym słońcu, na kiepskich rowerach, z przerwami na wino, oliwki i jeszcze więcej wina. To niezwykłe, o ile lepiej ono smakuje, gdy pozna się tajniki jego produkcji.

Jak dotąd, wino było dla mnie po prostu winem: tanie, droższe, tak naprawdę bez większego znaczenia. Można mnie nawet było określić mianem winnego profana. Choć naoglądawszy się filmów, w skrytości ducha marzyłam o swojej własnej plantacji (gdzieś na wzgórzach Francji, małe miasteczko, wszyscy się znają, spory dom...), to jednak nigdy nie zebrałam się w sobie na tyle, by przynajmniej zajrzeć na strony wikipedii. Dziś czuję, że moja głowa pęka od nadmiaru interesujących wiadomości. Wiem już, jak powstaje różowe wino. Wiem, że każdy rodzaj winogrona wymaga nieco innego systemu nawilżania. Znam różnicę pomiędzy winem młodym, reservą, grand reservą czy winem premium. Wiem, jak wyglądają narzędzia używane przy produkcji tego napitku. Wiem, że beczkę powinno się przerabiać na meble po jej trzeciu użyciu. Wiem, że do Mendozy korki sprowadzane są z Portugalii. Wiem, że nie wolno pić Malbeca we Francji i że ten rodzaj wina smakuje najlepiej w Argentynie. Zajadając się oliwkami produkowanymi w okolicznej fabryce i chcąc udowodnić Bjarniemu, jak dużo juz wiem, żartuję, że w 2004 roku mieli tu na pewno rewelacyjne winobranie, najlepsze od lat. Śmiech zastyga mi na ustach w winiarni Di Tomasi, gdzie przewodniczka pokazuje nam półki, na ktorych stoi ich najdroższe wino. Wyprodukowano zaledwie cztery tysiące jego butelek, są one własnoręcznie numerowane przez właścicielkę winarni i sprzedawane tylko tutaj, na miejscu. Jako że winogrona pochodzą z najlepszego możliwego zbioru, zdecydowano się ograniczyć ich sprzedaż do tysiąca butelek rocznie - reszta zbiera kurz na półkach, co dodaje im tylko uroku. Rok zbioru? 2004... Kupujemy butelkę, mając zamiar wypicia jej zawartości przy specjalnej okazji, i wracamy do domu. Przystajemy po drodze, wpatrując się w Aconcagua, najwyższy szczyt Andów. Góra zachwyca i onieśmiela zarazem - z tak daleka czuje się płynącą z niej potęgę. Oddajemy wypożyczone rowery i łapiemy nadjeżdżający z naprzeciwka autobus do Mendozy. Kilkanaście minut później docieramy na miejsce i oto teraz odpoczywamy w restobarze.

Siedzę z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie, słuchając jazzu i wspominając dzisiejszy dzień. Choć jak dotąd nie udaje mi się zauroczyć Argentyną, to dla tego jednego z najniezwyklejszych widoków w naszej podróży warto było się tu pojawić: winiarni ciągnących się aż po horyzont, aż po ośnieżony szczyt niesamowitej Aconcagua.

1 komentarz:

  1. Hej, to Ty teraz mądra,koniecznie musisz nauczyć produkcji wina tatę.A swoja droga jestem bardzo ciekawa jak będa przebiegać te Wasze rozmowy na temat wina.Ale Wam zazdroszczę ciepła i widoków.

    OdpowiedzUsuń

The past!