tag:blogger.com,1999:blog-58919795887626943112024-03-05T07:35:27.610+00:00Tułając się po AmerykachEwelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.comBlogger80125tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-55712955221421009552010-03-12T00:10:00.009+00:002010-04-13T23:21:31.407+01:00Na końcu świata pada nocamiUshuaia uzurpuje sobie tytuł "najbardziej oddalonego na południe miasta", czasem w wersji "miasta na końcu świata". Slogan przyciąga niezliczone rzesze turystów, których hordy zapełniają tutejsze ulice. To im witryny sklepowe oferują towary takie jak wodoodporne spodnie oddychające firmy North Face; najwygodniejsze, wodoodporne oczywiście, obuwie do wspinaczki marki Merrell; stroje kąpielowe Speedo; deski snowboardowe marek, na których ja się kompletnie nie znam; pingwiny doczepione do długopisów czy breloczków, wyciosane w drewnie czy wypchane gąbką; urocze, zwiewne sukienki, które przy takiej pogodzie tylko Irlandka ośmieliłaby się założyć wieczorem do pubu - słowem wszystko, czego turysta potrzebuje. W czterdziestopięciotysięcznym mieście znajdują się dwa irlandzkie puby, dwa biura linii lotniczych, kilka banków, kilkanaście restauracji oraz kilkadziesiąt budynków oferujących nocleg zmęczonym podróżnikom. Wszystko drogie, droższe niż w Chile, za drogie, choć, jak się okazuje, nie każdy podziela moje zdanie: znajduję bloga, na którym rozentuzjazmowana kobieta zachwyca się, że towary w Ushuaii są o wiele tańsze niż te dostępne w sklepach statków wycieczkowych. Statków w porcie Ushuaii jest sporo: obok kutrów rybackich stoją kontenerowce, holowniki, okręty wojskowe, liniowce. To z Ushuaii turyści wyruszają w rejsy, których celem jest postawienie stopy na lądzie Antarktydy. <br /><br />Choć Ushuaia "miastem na końcu świata" jednak nie jest (tytuł wydaje się należeć do chileańskiego Puerto Williams), to jest "najbardziej oddalonym na południe miastem", do którego prowadzi droga lądowa. Miasto oddalone jest o jakieś 3040 kilometrów od stolicy kraju, Buenos Aires: by pokonać ten odcinek, należy z Ushuaii złapać autobus o 5tej rano do Rio Gallegos (do którego dociera się kolejno: opuszczając Argentynę, wjeżdzając do Chile, przeprawiając się promem przez wzburzone wody Cieśniny Magellana, opuszczając Chile, wjeżdżając do Argentyny). "Te cztery pieczątki w paszporcie pozwalają docenić brak granic w Unii Europejskiej", myślę, zanim około 17tej docieram do Rio Gallegos, gdzie należy się przesiąść do innego autobusu. Ten do Buenos wyrusza o godzinie 20tej, przejażdżka trwa następnych 38 godzin. Pokonanie takiej odległości w zaledwie 50 godzin jest w Polsce nie do wyobrażenia. W Argentynie, gdy wyglądam za okno, nie dziwię się, jak to możliwe: droga wiedzie przez tereny, które, jak się wydaje, nie mają mieszkańców innych niż krowy i owce. <br /><br />Z wyjątkiem stukilometrowego odcinka między Ushuaią i malutkim Tolhuin. <br /><br />Jeziora, połamane drzewa, lasy, przełęcze górskie, wodospady, wierzchołki pokryte śniegiem nawet latem, burza po jednej stronie kotliny, podczas gdy po drugiej świeci słońce: trasa tak piękna jak ocinek Mendoza - Vallparaiso. Zanim dotrzesz do Ushuaii, już spodziewasz się, iż ujrzysz coś niezwykłego. I tak też jest. Mimo tylu turystów, miasto jest czarujące. Gdy stoimy nad Kanałem Beagle, wpatrując się w łódki wpływające do niewielkiego portu, nad naszymi głowami swój lot treningowy odbywa jakiś pilot. Mały samolot startuje z lotniska, na kilka momentów wznosi się w powietrze, by za chwilę zawrócić i zbliżyć się do lądowania. Mewy witają nowego w przestworzach hałaśliwym skrzekiem. Miasto rozciąga się zaraz za naszymi plecami, ze swoimi samochodami, kolorowymi witrynami, żółtym kościołem, zapachem grilla i wina. Idzie do góry, wspina się po wzgórzach, każda kolejna ulica położona jest wyżej niż pozostałe. A potem pojawia się linia, miasto znika, resztę gęsto pokrywają zielone drzewa. Nawet i one nie są jednak w stanie sięgnąć szczytów: Martial, Olivia, Cinco Hermanos dumnie wznoszą się nad miastem.<br /><br />W Ushuaii spędzamy trzy dni, spacerując po okolicy, poświęcając jeden dzień na wędrówkę po Parku Tierra del Fuego, grając w bilarda i wybierając najtańszą opcję stołowania: gotowanie w kuchni naszego hostelu. Lato właśnie się tu kończy: ubrana więc jestem tylko w sweter, szalik, czapkę i rękawiczki. Ze zdumieniem obserwuję miejscowe uczennice, które paradują po mieście w swoich szkolnych uniformach: krótkich spódnicach i bez rajstop. Wieczorami deszcz bębni o szyby, drewniany dach naszego pokoju na piętrze wydaje się uginać pod ciężarem wody, wszystko trzeszczy, wiatr hula na zewnątrz, podczas gdy my w środku popijamy winem nasze spaghetti. Choć pada nocami, bezustannie, to rankami po deszczu nie ma żadnego śladu. Poza śniegiem na szczytach otaczających Ushuaię gór. <br /><br />Gdy bowiem w mieście szaleją ulewy, w górach chmury wypuszczają z siebie biały puch. Pięknie.Ewelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-73365305278082748382010-03-07T15:19:00.004+00:002010-04-13T23:21:02.172+01:00Koniec kontynentu<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-53.633487701416016,-70.91382598876953'><b>70°54'49"W<br />53°38'0"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>To był <a href="http://maps.google.com/?q=-53.633487701416016,-70.91382598876953">najbardziej oddalony na południe punkt</a>, do którego dotarliśmy na kontynencie Ameryki Południowej.<br /><br />Pozostawiliśmy za sobą znak oznajmiający, że znajduje się tu Koniec Kontynentu, ścigaliśmy się nieco w dół wzgórza i razem przeszliśmy się po skalistym, pełnym małż i muszli wybrzeżu w stronę jego najbardziej wysuniętego w morze punktu, by GPS znalazł jego dane. Zrobiliśmy parę zdjęć.<br /><br />Nasz przewodnik podczas tej małej wyprawy poinformował nas, że co najmniej dwugodzinna wędrówka dzieli nas od właściwego, najbardziej oddalonego na południe kawałka stałego lądu, ale to miejsce nam wystarczyło.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-84894163301253388802010-03-07T14:21:00.004+00:002010-04-13T23:20:50.547+01:00Fuerto Bulnes<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-53.63023376464844,-70.91716766357422'><b>70°55'1"W<br />53°37'48"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Fuerto Bulnes było głównym celem naszej krótkiej, trwającej połowę dnia, wycieczki z Punta Arenas.<br /><br />Fort jest rekonstrukcją/repliką chileańskiej placówki wojskowej, założonej w tym miejscu, by bronić roszczeń Chile do Cieśniny Magellana. Fort był uroczym małym muzeum pełnym budynków wykonanych z drewna i torfu, pełnym armat i pól.<br /><br />Musiało to być mroźne, nieprzyjemne i całkiem odludne miejsce dla jakichś 50 żołnierzy, którzy stali tu na warcie, zabawiani tylko przez okazjonalne statki pirackie, do których można było strzelać... najbliższym sąsiedztwem tego miejsca jest kopczyk ledwie dostrzegalnych ruin, pozostałości po mieście, którego wszyscy mieszkańcy wymarli z wygłodzenia.<br /><br />Dziś, gdy pogoda jest nieco mniej szara i dżdżysta niż ta, której doświadczyliśmy, miejsce to musi być doskonałe na piknik czy zabawę w chowanego.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-16180415421733619322010-03-07T14:03:00.005+00:002010-04-13T23:20:38.899+01:00W połowie Chile<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-53.598323822021484,-70.94542694091797'><b>70°56'43"W<br />53°35'53"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Dzięki terenom posiadanym przez Chile na Antarktydzie, <a href="http://maps.google.com/?q=-53.598323822021484,-70.94542694091797">ten punkt</a>, oddalony od południowego krańca Ameryki Południowej zaledwie o kilka niezamieszkanych kilometrów, znajduje się dokładnie "w połowie" Chile.<br /><br />Dziwny, dziwny kraj.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-6371589385782288382010-03-05T16:49:00.001+00:002010-04-13T23:20:23.058+01:00Punta Arenas<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-53.162628173828125,-70.90797424316406'><b>70°54'28"W<br />53°9'45"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Punta Arenas było najbardziej oddalonym na południe miastem kontynentu Ameryki Południowej, w którym się zatrzymaliśmy. Jest to port położony nad Cieśniną Magellana, a jedną z ważniejszych miejscowych atrakcji jest Zona Franca, bezcłowa strefa, która na pierwszy rzut oka wydawała się być wypełniona samymi magazynami dla różnych firm transportowych, ale jak się okazało, dostarczała też szerszej publice produkty takie jak elektronika, samochody, meble, ubrania, perfumy, a nawet i jedzenie.</p><p>Zona Franca była pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, głównie z ciekawości, ale też i po to, by zobaczyć czy uda mi się znaleźć tanie zastępstwo dla mojego poobijanego i pozbawionego dysku twardego laptopa. Po długich spacerach w końcu znaleźliśmy potencjalnego kandydata, ale zdecydowaliśmy się poczytać o nim na internecie zanim dokonamy zakupu. Okazało się, że taniej będzie zamówić go przez internet w Polsce, i to było na tyle. </p><p>Po Zonie Franca odwiedziliśmy parę muzeum by dowiedzieć się czegoś na temat miejscowej historii, zobaczyliśmy miejski cmentarz i podzieliliśmy się tutejszym specjałem, na który składało się grillowane mięso, kurczak - i mnóstwo małż. Była to dziwna, ale smaczna kombinacja.</p><p>Niedzielnego popołudnia wybraliśmy się z Punta Arenas na wycieczkę w stronę punktu jeszcze bardziej oddalonego na południe, do Fuerto Bulnes. Była to zabawna wyprawa, jako że poza nami wycieczka nie liczyła nikogo innego, więc nasz przewodnik poobwoził nas wokoło swoją Toyotą Corollą, zatrzymując się gdzieś po drodze by zatankować samochód.</p>Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-5918868307018260212010-03-01T17:45:00.001+00:002010-03-03T03:12:23.477+00:00Puerto Natales<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-51.73140335083008,-72.51600646972656'><b>72°30'57"W<br />51°43'53"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Nasz czwarty i ostatni dzień na łodzi zaczął się kacem, rzecz jasna. Pominęliśmy śniadanie i choć raz to ja wstałem pierwszy, by o 10:00 wysłuchać krótkiej informacji na temat procedury zejścia na ląd.<br /><br />Kac Eweliny był potężniejszy od mojego, więc gdy zacząłem się ekscytować niesamowitymi widokami, wysłuchawszy już instruktażu, Ewelina starała się zwalczać moje próby wyciągnięcia jej z łóżka. Wreszcie odniosłem sukces, stanęliśmy na przodzie dokładnie w momencie, gdy statek manewrował przez najwęższy korytarz w naszej podróży, zaledwie 80 metrów.<br /><br />Prądy tworzyły niezwykłe kłębowiska na wodzie i ponownie ujrzeliśmy foki (czy lwy morskie) skaczące ponad taflą wody i wpatrujące się w łódź.<br /><br />Wzięliśmy później prysznic, zjedliśmy obiad i spakowaliśmy nasze torby. Dokładnie o 14:00 trzy dźwięki dzwonu ogłosiły, że dotarliśmy na miejsce. Z pokładu obserwowaliśmy, jak statek wchodzi do portu i cumuje; byliśmy pierwszymi turystami, którzy zeszli z łodzi.<br /><br />Był to koniec naszej podróży na Navimagu!<br /><br />Do zobaczenia promie, nie mielibyśmy nic przeciwko nieco dłuższemu przebywaniu na pokładzie. Te wszystkie ostrzeżenia w przewodnikach i na internecie wydały się nam albo przestarzałe, albo zbyt książęce; to była świetna podróż. Wprawdzie droga, ale choć oczekiwałbyś lepszej obsługi za te pieniądze, widoki i całokształt doświadczenia były tego warte. Polecamy.<br /><br />...<br /><br />Z powrotem na lądzie, powróciliśmy do naszej rutyny. Przeszliśmy się nieco w stronę centrum, zostawiłem Ewelinę z torbami i znalazłem nam nocleg. Wysłaliśmy też smsy do domu, dając znać, że wszystko u nas w porządku.<br /><br />Miałem szczęście i znalazłem nam dobre miejsce: przestrzenny prywatny pokój, uprzejmych gospodarzy, naszą własną łazienkę, śniadanie - i internet, wszystko za 15000 clp. Większość z odwiedzonych przeze mnie miejsc chciała 25000 clp za mniej.<br /><br />Popołudnie spędziliśmy na necie, przez Skype'a, Facebook i dobry, staroświecki e-mail zapewniając ukochanych (i rząd islandzki), że trzęsienie ziemi nam nie zaszkodziło.<br /><br />I znowu nerd we mnie był zaintrygowany rolą, jaką współczesna internetowa sieć socjalna odegrała w naszej niewielkiej części całego zdarzenia - rodziny moja i Eweliny znalazły siebie nawzajem i ludzie w trzech krajach - mówiący czterema językami - pomagali sobie znaleźć informacje na temat tego, gdzie jesteśmy.<br /><br />A teraz są oni "przyjaciółmi", w nowym, facebookowym znaczeniu tego słowa.<br /><br />Całkiem nieźle!Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-50233715374458987002010-02-28T21:25:00.004+00:002010-03-03T02:38:09.982+00:00Lodowiec Papież Pius XI<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-49.24517822265625,-74.02222442626953'><b>74°1'20"W<br />49°14'42"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Po Puerto Eden po raz pierwszy zboczyliśmy z trasy, udając się w stronę lodowca Papież Pius XI.<br /><br />W trakcie podróży mogliśmy podziwiać niesamowity krajobraz: języki innego lodowca widoczne na górach wokół nas, foki i lwy morskie bawiące się w wodzie, no i oczywiście góry lodowe odpływające od ściany lodu, do której się zbliżaliśmy.<br /><br />Ewelina i ja stanęliśmy na przodzie, wpatrując się w lód. W pewnym momencie jego część zapadła się, wpadając do wody i powodując białą chmurę. Kilka chwil później mogliśmy usłyszeć odległy huk. Prom coraz bardziej zbliżał się do lodowca i zacząłem żartować, że być może kapitan zasnął i staranujemy lód. Ale tak się nie stało.<br /><br />Ponton opuścił prom, pędząc do przodu, by zebrać kawałki lodu do baru. Zrobliśmy mnóstwo zdjęć.<br /><br />Tego wieczoru załoga zorganizowała grę w bingo (w co wliczone byly też tańce, pierwsze dla mnie), która okazała się być niezłą zabawą. Ja jednak długo nie grałem, jako że byłem pierwszym zwycięzcą! Pojedyncza ukośna linia przyniosła mi czapkę z daszkiem Navimag oraz "szansę", by zatańczyć dla wszystkich. Yay? Przynajmniej uniknąłem przeznaczenia późniejszych zwycięzców, którzy musieli tańczyć do "YMCA" Village People...<br /><br />Późniejsza impreza okazała się nie być całkowicie kiepska, wypiliśmy parę drinków i zmieszaliśmy się z towarzystwem, kończąc na zorganizowanym przez Irlandkę małym przyjęciu, gdzie przekazywałem wokoło resztki Opalu, które wciąż miałem ze sobą, a Muzyczny Plecak musiał współzawodniczyć o ludzką uwagę z fałszującymi śpiewami. <br /><br />Przegrał, oczywiście. Biedaczysko.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-12844900099170171642010-02-28T15:49:00.004+00:002010-03-03T02:08:58.621+00:00Puerto Eden<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-49.13161087036133,-74.41107177734375'><b>74°24'39"W<br />49°7'53"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Puerto Eden było pierwszym z dwóch turystycznych przystanków trzeciego dnia na promie Navimag.<br /><br />Obudziliśmy się tego poranka na tyle wcześnie, by zjeść śniadanie i cieszyć się otaczającym krajobrazem. Ponownie płynęliśmy przez kanały, po nocy spędzonej na otwartych wodach oceanu; jako że nie mieliśmy wzburzonych fal, spaliśmy spokojnie.<br /><br />Obiad był serwowany wcześnie, razem z ogłoszeniem, że jego podawanie również zakończy się wcześnie i <em>prośbą</em>, by pamiętać o odniesieniu talerzy i tac z powrotem do kuchni... Wkrótce potem dotarliśmy do Puerto Eden. <br /><br />W maluteńkim Puerto Eden nie ma miejsca, by zacumował statek rozmiarów takich jak nasz, Evangelistas. Ale jak tylko znaleźliśmy się blisko, jakieś sześć małych żółtych łódek i czerwonych drewnianych motorówek zbliżyło się do nas, gromadząc wokół rufy. Weszliśmy na nie po chwili, jedna za drugą, i poniesiono nas na ląd.<br /><br />Upomniano nas, że mamy "jedną godzinę, lub cały tydzień" na zwiedzanie tego miejsca, i puszczono wolno. Wątpię, że naprawdę odjechaliby bez nas, ale mimo wszystko nie chcieliśmy tego sprawdzać, więc szybkim tempem wędrowaliśmy wokoło, czasem nawet biegnąc wzdłuż drewnianych podestów, które krzyżowały się przez rezerwat za wioską, i zatrzymując się tylko po to, by wycelować nasz aparat na co ciekawsze rzeczy czy podziwiać trzmiele. Niezła zabawa!<br /><br />Wioska była znacznie ciekawsza od rezerwatu, więc zwolniliśmy jak tylko z powrotem wkroczyliśmy do cywilizacji, takiej jaką tam znaleźliśmy. Nie chcieliśmy poza tym wpaść na naszych pozostałych towarzyszy. Wydawało się, że jest nas o wiele za dużo w tym niewielkim miejscu.<br /><br />Plaże wokół miasteczka zaśmiecone były odpoczywającymi czy emerytowanymi kutrami o całkiem sprytnych nazwach. Zobaczyliśmy plażującego Titanica i zniedołężniałego Rambo, ale Kapitan Chrystus wydawał się być w dobrym stanie. Zobaczyliśmy sieci rybackie i warsztaty, kościół, stare i nowe domy... było to śliczne, małe miejsce.<br /><br />Widzieliśmy, że miejscowa biblioteka miała dostęp do internetu, znajdował się tu również punkt z budkami telefonicznymi - ale wszystko było zamknięte. Myślę, że dotarliśmy tu w porze sjesty.<br /><br />Kilku pasażerów spędziło swój czas na wyspie w biurze miejscowej policji, przypuszczalnie szukając informacji na temat trzęsienia. My zdecydowaliśmy się nie martwić wysyłaniem wieści do domu, zakładając, że nasze rodziny - znające program naszej trasy - nie będą się zbytnio martwić i mogą poczekać do następnego dnia, zanim od nas usłyszą...<br /><br />Po fakcie uzmysłowiliśmy sobie, że mogliśmy się mylić, ale trzęsienie ziemi nie wydawało się nam wówczas czymś realnym.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-25785611222602763232010-02-27T12:37:00.005+00:002010-03-03T01:27:09.971+00:00Przez słoneczne kanały<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-44.81077575683594,-73.50882720947266'><b>73°30'31"W<br />44°48'38"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Przegapiliśmy nasze pierwsze śniadanie na pokładzie, nie budząc się dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu dobiegającego przez interkom, ogłaszającego, że śniadanie przestano serwować o dziewiątej oraz <em>proszącego</em>, by ludzie pamiętali zwrócić swoje talerze i tace pracownikom kuchni.<br /><br />Obudziliśmy się sami, jako że poprzedniej nocy "rozwiązałem" nasze małe rozczarowanie dzieleniem kabiny, uprzejmie pytając załogę, czy nie moglibyśmy się przenieść do jednego z wielu pustych pokojów. Na początku wahali się, pytając się o to <em>jefe</em>, a potem <em>capitana</em>, ale jednym z triumfów mojego kiepskiego hiszpańskiego okazał się być fakt, że nie tylko zostałem zrozumiany, ale i ich przekonałem. Zaśmieli się tylko, gdy, w którymś momencie, zapytałem, czy mały napiwek by w czymś nie pomógł. Kiedy tak czy siak próbowałem później wręczyć go <em>jefe</em>, ten zaśmiał się ponownie, odmawiając. Zgaduję zatem, że pieniądze pójdą do koperty ostatniego dnia.<br /><br />Byliśmy niezwykle szczęśliwi mając pokój dla siebie samych.<br /><br />Gdy, zaspani, drugiego dnia wyjrzeliśmy przez nasze małe okno, zobaczyliśmy ląd oddalony zaledwie o rzut beretem. Jak tylko wstaliśmy, odkryliśmy podobny widok po drugiej stronie łodzi: wpłynęliśmy do kanałów.<br /><br />Pogoda była doskonała, słonecznie i ciepło, więc spędziliśmy większość dnia na pokładzie, robiąc zdjęcia i patrząc na dryfujący ląd. Hmm, właściwie to Ewelina spędziła w ten sposób większość dnia, ja znudziłem się nieustającym pięknem i poszedłem pisać kod na moim laptopie... przez jakiś czas.<br /><br />Kanały w kilku miejscach były bardzo wąskie, ląd był tak blisko nas po obu stronach, że mogliśmy wskazywać sobie poszczególne szczegóły gęstego lasu. Teren wygląda na dziki, niezamieszkany - jedynymi oznakami ludzkiej obecności tutaj były inne łódki oraz farma łososi, z szalonym domem zbudowanym <em>na powierzchni wody</em> zamiast na pobliskiej wyspie. Może ląd znajduje się pod ochroną?<br /><br />Tego popołudnia zwołano spotkanie w pubie na promie: poważne trzęsienie ziemi miało miejsce w Chile, jakieś 90 km od brzegu Concepcion. Powiedziano nam, że jego epicentrum osiągnęło jakieś 9 stopni w skali Richtera. Najmocniej uderzyło ono w najgęściej zaludnione obszary Chile, w tym Santiago. Kilka osób zginęło, mnóstwo domów zostało zniszczonych, Australia i Japonia oczekiwały tsunami, a Castro, gdzie przebywaliśmy niecały tydzień temu, najwyraźniej z tego samego powodu zostało ewakuowane. Nic tak groźnego jak Haiti, tak to brzmiało, ale i tak poważna sprawa. <br /><br />(Nerd we mnie był zafascynowany, jakoś perwersyjnie, widząc, że w wydruku wiszącym później na ścianie w naszej mesie, wiele informacji pochodziło z Twittera)<br /><br />Dziwnie było uświadomić sobie później, że przez ostatnie miesiące katastrofy podążają za nami szlakiem, na którym my wcześniej beztrosko cieszyliśmy się słonecznymi, bezproblemowymi wakacjami. Osunięcia błota w Machu Picchu w minionym miesiącu; jakiś turysta zginął z powodu oparów dymu, gdy wspinał się na pobliski wulkan jakieś kilka dni po nas (myślałem, że na ten sam, co my, ale Ewelina mnie poprawiła), i teraz to... Zdecydowaliśmy się wysłać, o ile to możliwe, jakieś wieści z Puerto Eden, by zapewnić wszystkich, że wszystko w porządku i jesteśmy jak zwykle szczęśliwi.<br /><br />Na kolację drugiej nocy, jak przewidziane w naszym przewodniku, podano spaghetti bolognaise. Pycha! Tak tego wieczoru, jak i przez noc, mieliśmy płynąć przez otwarte wody Pacyfiku i doświadczyć prawdziwych fal: jako że była to jedyna część naszej podróży, gdzie choroba morska była możliwa, nakarmili nas jedzeniem, które wyglądało tak samo wchodząc, jak wyglądałoby wychodząc. Ha ha!<br /><br />Żadne z nas nie miało choroby morskiej, ale oboje mieliśmy krótką drzemkę zanim wyszliśmy na zewnątrz, by popatrzeć na gwiazdy i przez moment mieć cały pokład wyłącznie dla siebie. Obojgu nam spodobały się fale i łagodne kołysanie łodzi, wreszcie mogliśmy poczuć, że jesteśmy na morzu.<br /><br />Byliśmy jednak zadowoleni, że płyniemy przez kanały, gdy mijało nas tsunami (o ile jakieś było) - nie wiemy, jak tsunami wyglądają na oceanie i raczej wolelibyśmy poczytać o tym na Wikipedii niż samemu tego doświadczyć.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-85413802030150936242010-02-26T21:12:00.004+00:002010-03-02T22:46:48.783+00:00Opuszczając Puerto Montt<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-41.787567138671875,-72.8951416015625'><b>72°53'42"W<br />41°47'15"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Pierwszy dzień na promie Navimag spędziliśmy głównie na lądzie, w Puerto Montt.<br /><br />Ku sporemu zdziwieniu Eweliny, obudziłem się wcześnie, zbyt podekscytowany, by spać dłużej. Po prysznicu umieściliśmy nasze laptopy na oknie, by sprawdzić internet, później zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasze rzeczy. Przed 9:00, już wymeldowani, byliśmy w autobusie w drodze do Puerto Montt.<br /><br />Autobusy tu, w Chile, są cudownie południowo-amerykańskie: to prawdopodobnie jedna z rzeczy, za którymi będziemy tęsknić z powrotem w Europie. Większość z nich ma prywatnych właścicieli (tak to przynajmniej wygląda), więc oferowane usługi są doskonałe. Zatrzymują się wszędzie, by cię odebrać: po prostu pomachaj ręką czy skiń głową, kiedy kierowca zatrąbi na ciebie. Płacisz kiedy chcesz: kiedy wsiadasz, wysiadasz, czy gdziekolwiek po drodze. Możesz też opuścić autobus gdzie tylko chcesz, jak już tylko zbierzesz się na odwagę i zapytasz po hiszpańsku.<br /><br />Ewelina mądrze poprosiła naszego kierowcę o wysadzenie nas na rogu ulicy, najbliżej jak się dało biur Navimag, oszczędzając nam co najmniej półgodzinnej wędrówki z plecakami wypełnionymi czerwonym winem. Dotarliśmy na miejsce około 10tej. Zgłosiliśmy się do punktu odpraw i zostawiliśmy torby u jakichś tragarzy - byliśmy potem wolni aż do 14:30 tego popołudnia.<br /><br />Zatem pospacerowaliśmy trochę wokół centrum Puerto Montt, zjedliśmy obiad i skorzystaliśmy z bezprzewodowego internetu, oraz przejrzeliśmy szybko zawartość paru sklepów z odzieżą używaną. Wciąż nie udało nam się znaleźć tutejszego rynku, ale za to znaleźliśmy piwo, które zabraliśmy ze sobą na łódkę.<br /><br />Po krótkim wprowadzeniu w biurze Navimag, około 15:00 weszliśmy na pokład naszego promu. Znaleźliśmy naszą kabinę, rozczarowani faktem, iż bedziemy dzielić mały pokoik z inną parą. Kiedy kupowaliśmy bilety, powiedziano nam, że łódź jest w połowie pełna - więc głupio łudziliśmy się, że będziemy mieli nieco prywatności...<br /><br />No cóż. Zwiedziliśmy łódkę, kończąc na pokładzie z najliczniejszą grupą pasażerów, ciesząc się piękną pogodą i czekając na rozpoczęcie podróży.<br /><br />Około 16:30 ruszyliśmy!<br /><br />Jak tylko zaczęliśmy powoli opuszczać port, nasza duża łódź zahuczała kilka razy, ku uciesze trzech małych chłopców skaczących w wodzie, rozpryskujących ją na wszystkie strony i machających nam na pożegnanie.<br /><br />Pomachaliśmy im i my.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-80714410364812460872010-02-26T03:27:00.003+00:002010-02-26T03:31:06.492+00:00Trasa NavimaguMamy tutaj niezłą mamę, którą skradłem gdzieś z netu i która pokazuje trasę Navimagu:<br /><br /><a onblur="try {parent.deselectBloggerImageGracefully();} catch(e) {}" href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEichI7dg3b3T_oMqG-hNi8_HE580p5KchGgPYDcF-IVLaP5jojIyIPg08zVPePWZ7YElZ82zLnIvvJEU9mO1IXMnZdWeF4uIsx14t65SHlAvnJrvyRSWly2vDi1cb5m-L1Mn1JXOB3d5_Y/s1600-h/navimag-route.jpg"><img style="display:block; margin:0px auto 10px; text-align:center;cursor:pointer; cursor:hand;width: 255px; height: 313px;" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEichI7dg3b3T_oMqG-hNi8_HE580p5KchGgPYDcF-IVLaP5jojIyIPg08zVPePWZ7YElZ82zLnIvvJEU9mO1IXMnZdWeF4uIsx14t65SHlAvnJrvyRSWly2vDi1cb5m-L1Mn1JXOB3d5_Y/s320/navimag-route.jpg" border="0" alt=""id="BLOGGER_PHOTO_ID_5442387958662610786" /></a><br /><br />Jutro wyruszamy w drogę - na łodzi mamy pojawić się przed południem, a Puerto Montt powinniśmy opuścić około 16tej. Potem... cóż, po to jest mapa!<br /><br />Na necie pojawimy się ponownie za klka dni, do zobaczenia! :-)Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-82102408781976954112010-02-22T21:53:00.005+00:002010-02-26T03:22:32.921+00:00Puerto Varas<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-41.31673049926758,-72.983642578125'><b>72°59'1"W<br />41°19'0"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Navimag czy nie Navimag?<br /><br />To pytanie nie pozwalało nam zasnąć po nocach jeszcze gdy byliśmy w Castro. <a href="http://www.navimag.cl/">Prom Navimag</a> jest nie tylko absurdalnie drogi, ale i dostaje mieszane opinie na internecie, żeby określić je miłym mianem. Z drugiej strony, żeglowanie na południowy koniec Patagonii, obok lodowców i pomiędzy wyspami... jak tylko zobaczyłem zdjęcia satelitarne regionu (na Google Maps), dobiły one targu. Musimy płynąć, a nasz budżet będzie musiał później jakoś dojść do siebie.<br /><br />Po drodze z Castro do Puerto Varas zatrzymaliśmy się w Puerto Montt, gdzie kupiliśmy nasze bilety. Będziemy płynąć łodzią!<br /><br />Tak więc, z głową wypełnioną Navimagiem, nie poświęciłem Puerto Varas prawie żadnej myśli. Było to dla mnie miejsce, gdzie mieliśmy czekać, aż nasza łódź będzie gotowa, by odpłynąć; może uda się nam wybrać na spływ pontonem czy coś w tym stylu, może nadrobimy zaległości w naszej robocie: cyfrowym blogowaniu czy publikowaniu zdjęć.<br /><br />To ostatnie się nam udało; ten wpis na blogu uaktualnia go całkowicie, a <a href="http://photos.sacrifiction.net/">nasze najlepsze zdjęcia są już na internecie</a>. Spływ był za drogi jak na tak-mdłe i tak-krótkie doświadczenie, ale - ku mojemu zaskoczeniu - Puerto Varas i otaczające je tereny okazały się bardzo ciekawe.<br /><br />Miasto jest urocze, nasze B&B (Hospedaje Ellenhaus) jest tanie, położone w centrum i naprawdę przyjemne. Zjedliśmy w Puerto Varas wyśmienity posiłek serwowany przez radośnie dziwaczną kelnerkę, zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi psinami, i wybraliśmy się na jednodniowe wyprawy do pobliskich miast: Puerto Montt i Frutillas.<br /><br />Puerto Montt było typową dla ruchliwego portu mieszanką tego, co urocze z tym, co brzydkie: przystań Angelmo jest wspaniała i pełna straganów, wyrobów rękodzielniczych oraz uśmiechniętych urlopowiczów; centrum obnosi się z najbrzydszym centrum handlowym jaki w życiu widziałem oraz rynkiem, którego albo nie mogliśmy znaleźć, albo był tak pozbawiony znaczenia, że go po prostu nie zauważyliśmy. Zaraz obok ścisłego centrum znajdują się przyjemne, małe dzielnice mieszkalne ze ślicznymi domami. Fajnie było spacerować wokoło, ale oboje byliśmy zadowoleni, że nocujemy w Puerto Varas. <br /><br />Frutillas oznaczało dla nas dwie ulice oraz ładną plażę, ładne domy gościnne i szczęśliwych turystów: pominęliśmy centrum handlowe tego miasta, 2km pod górkę. Zrobiliśmy sobie piknik na plaży i, zachwycając się widokiem na jezioro i niesamowity wulkan Osorno, schroniliśmy się pod drzewem przed oślepiającym słońcem. Odwiedziliśmy następnie fascynujące Museo Histórico Colonial Alemán, wiele dowiedzieliśmy się na temat niemieckiej kolonizacji tego regionu i odkryliśmy, że celem Eweliny w życiu jest zamieszkać w niemieckiej kolonialnej posiadłości.<br /><br />Później w Puerto Varas odebraliśmy nasze czyste już pranie, zjedliśmy przepyszne vegetariańskie hamburgery ze słodkiej budki Hollyfood po drugiej stronie ulicy, opublikowaliśmy historie naszego życia na internecie i oto teraz rozmyślamy, co do picia i jedzenia zabrać ze sobą na jutrzejszą łódź. Życie jest niezłe.<br /><br />Będziemy na łódce!Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-74108977482980252812010-02-20T14:17:00.010+00:002010-02-26T03:22:20.799+00:00Prawie jak w domuAutobus pokonuje kolejne kilometry drogi do Castro: jazda ma trwać jakieś osiem godzin i uwzględniać krótki pobyt na promie. Castro znajduje się na wyspie Chiloé, największej z wysp archipelagu o tej samej nazwie: nie ma innego sposobu na dostanie się na miejsce niż zaparkować swój pojazd na promie i spokojnie czekać, aż ten zakończy swój kurs. Póki co, ja jeszcze tego nie wiem: autobus wciąż porusza się po drodze, powoli opuszczając Valdivię i tutejsze jeziora. Siedzę w środku, ze słuchawek w uszach płyną do mnie dźwięki mojego ulubionego zespołu. Obok mnie Bjarni słucha swojej muzyki, jednocześnie wystukując coś na klawiaturze małego laptopa. Za oknem słońce próbuje przebić się przez gęstą warstwę deszczowych chmur, które tylko od czasu do czasu odsłaniają skrawek błękitnego nieba. Monotonny tutejszy krajobraz stanowi mile widzianą odmianę w naszej dotychczasowej podróży, przypominając mi o domu. Wszędzie zielono, drzewa pokrywają ogromne połacie terenu, ziemia pachnie wilgocią, na łąkach złocą się mlecze, jakieś ptaki latają nisko nad moczarami, kajaki poruszają się po jeziorach, snopki siana suszą się gdzieniegdzie na polach, choć w wielu innych miejscach pora sianokosów jeszcze nie nadeszła. Bjarniemu o domu przypominają tutejsze budynki: drewniane, z blaszanymi, spadzistymi dachami, często przeżartymi przez rdzę. <br /><br />To tutaj po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, jak bardzo Bjarni tęskni za Islandią: stawiając nogę z powrotem na stałym lądzie, po krótkim kursie na małym kutrze, oddalony nieco od Valdivii Corral wydaje mu się miejscem jakby żywcem przeniesionym z drugiej półkuli. Te same budynki, kutry, silny wiatr, szare chmury nad naszymi głowami, chłodne powietrze, zapach oceanu. Uczucie powrotu do domu okazuje się jednak złudne: o tym, że jesteśmy w Chile, przypomina tutejsza roślinność, wzgórza gęsto pokryte wysokimi drzewami oraz pozostałości fortu, po którym plączą się teraz przebrani za piratów miejscowi. Corral jest częścią XVII-wiecznego systemu fortyfikacji hiszpańskich, podobnie jak Niebla i Isla Mancera. Tę ostatnią można obejść wokoło w niecałe czterdzieści minut: nam zajmuje to nieco dłużej, bo czas pochłania wędrówka po plaży. Po kilkunastu minutach musimy zawrócić: leżące tu kamienie są za śliskie, wiatr wieje za mocno i żadne z nas nie chce skończyć w pieniących się zimnych falach, które zdają się coraz mocniej uderzać o brzeg. Nie wiemy ponadto, kiedy zaczyna się przypływ, a wysoka ściana ciernistych krzewów za nami nie pozwoli, jakby co, na wspinaczkę tą drogą. Wiatr huczy mniej, gdy osłonięci od wody wysokimi drzewami, zmierzamy z powrotem do kutra. Nad głowami krążą mewy i jakieś drapieżniki. Zbiera się na deszcz. <br /><br />W Valdivii pada niemalże bezustannie: kiedy zasypiamy, kiedy się budzimy, kiedy jemy śniadanie, kiedy gotujemy obiad. Deszcz ustaje jednak jakoś zawsze, kiedy wychodzimy na zewnątrz. Valdivia wydaje się lubić nas, a my lubimy ją. Trzy rzeki krzyżują się w tym miejscu, ocean jest tuż za rogiem, łódź podwodna stoi w porcie, obok niej pływają foki. Spędzamy sporo czasu w budynku miejscowego targu: jemy smażone morszczuki czy łososie w restauracji na górze, popijąc je piwem, kupujemy Bjarniemu sweter i czapkę, szukamy czegoś ciekawego dla mnie. Wybieramy się na piwo do oddalonego o parę kilometrów niemieckiego browaru, ale że nasz Lonely Planet podaje złe informacje, błądzimy nieco po okolicy, zanim udaje się nam wreszcie dotrzeć na miejsce. Piwo jest dobre, ale obsługa nie potrafi liczyć i napełniając czyjś kufel, wylewa na mnie jego zawartość. Skarżymy się i dostajemy 10% zniżkę, ale rachunek nawet po tym rabacie jest za duży. Wskazuję rzeczy, których wcale nie zamówiliśmy, ktoś z obsługi przeprasza, zabiera rachunek, a po chwili ktoś inny przynosi ten sam ponownie, ale już bez rabatu. Znowu się skarżymy - kolejny rachunek opiewa na jeszcze większą kwotę. Jako że mamy już dość, sytuacja trwa dobre pół godziny, sami rozpisujemy rachunek, dajemy sobie zniżkę, zostawiamy właściwą kwotę i opuszczamy to miejsce. Nie możemy uwierzyć, że dodanie paru prostych liczb okazuje się tak trudne - z powrotem w Valdivii śmieję się z Bjarniego, mając w pamięci jego pełną oburzenia i niedowierzenia minę, gdy trzeci z kolei rachunek okazał się najwyższy. Po kilku dniach czas jest jednak opuścić Valdivię i oto teraz siedzimy w autobusie do Castro, czekając aż załadują nas na prom.<br /><br />....<br /><br />W Castro odbywa się festiwal, więc gdy Bjarni spaceruje po okolicy szukając nam noclegu, wszyscy tylko trzęsą przecząco głowami, a jakaś starsza kobiecina, jak tylko Bjarni zamyka za sobą drzwi, szepcze za nim ze smutkiem: "Biedny gringito". Słowa dolatują jakoś do uszu Bjarniego i ten nieomalże wpada w panikę: lądujemy w pokoju, którego normalnie pewnie byśmy nie wybrali. Sam pokój nie jest najgorszy: jest w centrum, więc wszędzie jest blisko, ma internet, jest niedrogi i całkiem spory. Ma jednak swoje wady: jest w centrum, przez co pachnie tu spalinami, a do okien nocami dobiegają śpiewy w miejscowym kościele; jest niesamowicie zimny (trzęsiemy się zwłaszcza nad ranem), zaraz obok niego znajduje się prowadzona przez właścicieli kawiarenka z internetem, przez co kilkakrotnie, wciąż ubrana w piżamę, muszę przemykać do łazienki obok mężczyzn ubranych w kurtki. Łazienka to kolejna historia: najwyraźniej używana tak przez dzielących z nami dom właścicieli, jak gości kawiarenki internetowej oraz gości zatrzymujących się w pozostałych pokojach, jest wiecznie zajęta. Gdy już wreszcie wywalczę swoją kolej, nie ma ciepłej wody. Lustro wiecznie zamazane, pralka albo pokryta kurzem, albo suszącymi się naczyniami, w kącie coś niezbyt przyjemnego pachnie w koszu na brudną bieliznę, z wanny schodzi farba, prysznic ledwo działa, a podłoga klei się do bosych stóp. <br /><br />Ma to wszystko jakiś jednak urok, myślę później, na festiwalu, zajadając się pysznym mięsem z grilla i popijając czerwone wino. To Argentyna miała mnie zachwycać jedzeniem, a zamiast tego dopiero w Chile poznaję, co to znaczy dobry stek. Kilka godzin wcześniej podziwiałam jeźdźców na rodeo, sama nawet zeszłam na scenę, i teraz jestem z siebie niezwykle dumna. W plecaku spoczywa butelka Licor de Oro, miejscowego napitku: mamy nadzieję dowieźć co nieco do domu. Festiwal ma swój efekt następnego dnia w niewielkim kacu, ale słońce świeci tak jasno, że wybieramy się na zwiedzanie archipelagu i zapoznawanie się z jego kościołami. Zmierzamy do Dalcahue, skąd kolejny autobus i kolejny prom zabierają nas do Curaco de Vélez oraz Achao, malutkich miasteczek leżących na Isla Quinchao. Dzień jest niezwykle udany, pogoda dopisuje, jemy lody, smażone ryby, frytki i pijemy białe wino, wpatrując się w konie ujeżdżane na plaży. <br /><br />Czuję się tu jak w domu.Ewelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-9085246962408312802010-02-13T12:02:00.007+00:002010-02-25T22:13:10.840+00:00Pucon<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-39.27604675292969,-71.97392272949219'><b>71°58'26"W<br />39°16'33"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Pucon jest uroczym małym miasteczkiem, z drewnianymi domami i kwitnącymi ogrodami, położonym nad jeziorem, które otaczają czarne plaże. W tle dominuje tu zdumiewający wulkan Villarica, nieprzerwanie wydzielając dym ze swego pokrytego lodowcem stożka.<br /><br />Dotarliśmy tu wcześnie rano, zanim jeszcze miasto się obudziło. Czekając, aż rozbudzi się na tyle, bym mógł wybrać się na poszukiwanie hostalu, siedzieliśmy przez chwilę przed małym sklepem, popijając kawę z automatu i zajadając się kanapkami z serem, odgrzanymi w sklepowej mikrofalówce.<br /><br />Zanim minęło południe, przewędrowałem chyba całe miasteczko i znalazłem parę potencjalnych miejsc na nocleg: nie tak drogich, jak się obawialiśmy, ale też nie tak tanich, jak mieliśmy nadzieję znaleźć. Wybraliśmy Hospedaje Gonzales, wydając połowę naszego dziennego budżetu na połowę kabiny na tyłach domu. Nie dostaliśmy kluczy do bramy na teren posesji, nie mogliśmy się też kąpać w gorącej wodzie bez wcześniejszego pytania o pozwolenie. Miejsce było przyjemne, ale ograniczenia, i cena, drażniły.<br /><br />Pierwszy dzień spędziliśmy na drzemce i spacerowaniu po okolicy. Znaleźliśmy biuro podróży i zarezerwowaliśmy, organizowaną przez nie, drogą wspinaczkę na szczyt wulkanu, mającą się odbyć kolejnego dnia.<br /><br />Wyprawa zaczęła się zebraniem w biurze Aguaventura o godzinie 6:30 rano, założeniem butów do wspinaczki oraz spakowaniem plecaków. Połowa grupy wsiadła następnie do sporego, białego vana; plecaki umieszczono w doczepionej do vana przyczepie. Druga połowa czekała dłuższą chwilę: dopóki nie pojawiły się trzy taksówki. Najwyraźniej kierowca drugiego vana wypił odrobinę za dużo minionej nocy...<br /><br />Nasza wspinaczka zaczęła się przy ośrodku narciarskim położonym na stoku wulkanu: wyciąg krzesełkowy zabrał nas na wysokość 1800 metrów n.p.m. Na górze założyliśmy ochronne ubrania, wysłuchaliśmy kiepsko wyłożonych instrukcji, jak używać naszych czekanów (musiałem później jeszcze raz wszystko wyjaśnić i zademonstrować Ewelinie), i wreszcie zaczęliśmy się wspinać.<br /><br />Była to całkiem wolna, łatwa wędrówka. Jako że mieliśmy poślizg czasowy z powodu całej tej sytuacji z vanem/taksówkami, nasza grupa była jedną z ostatnich, więc jakaś setka innych turystów podążała już przed nami, pomocnie ubijając nam ścieżkę przez śnieg - i powodując, że przypadkowy kamień stoczył się w naszą stronę. Całkiem często zatrzymywaliśmy się po drodze, na tyle często, że zaczynałem się niecierpliwić tym wolnym tempem: ledwo udawało się utrzymać ciepło ciała. Ale widoki były niesamowite, więc nie można było się nudzić. Gdy wspięliśmy się wyżej, zaczęliśmy czuć zapach siarki w powietrzu, a nasi przewodnicy zaczęli przygotowywać nas do rozczarowania, jako że najwidoczniej kierunek, w jakim wiał wiatr, oznaczał, iż dymy i gazy mogą uniemożliwić nam dotarcie do szczytu.<br /><br />Tak się też stało, zatrzymaliśmy się na wysokości 2440 metrów n.p.m., siedząc przez jakąś godzinę na kupie czarnych skał, zanim wreszcie nasz przewodnik ogłosił, że musimy zawrócić, opary na górze nie pozwalają na dalszą wspinaczkę, a pogoda się nie zmienia. Niechętnie przełknęliśmy to rozczarowanie, tak jak i gulkę z zazdrości: wiele mniej ostrożnych grup przed nami wciąż szło do przodu, i mogliśmy zobaczyć ludzi docierających do szczytu. Nie mając większej wiedzy o ryzyku, nie mogliśmy zdecydować, czy mamy być zawiedzeni, czy też mamy czuć ulgę, że zawracamy.<br /><br />Podróż w dół była o wiele szybsza, niezła zabawa. Musieliśmy założyć wszystkie ochronne stroje, jakie mieliśmy, włączając w to grubą ochronkę na tyłek. Potem usiedliśmy na kawałku plastiku o kształcie pośladków i zjeżdżaliśmy po stokach, używając naszych czekanów za humulce. Whee!<br /><br />Podsumowując, było to niezłe doświadczenie, obojgu nam się podobało. Bylibyśmy o wiele bardziej szczęśliwi, gdybyśmy dotarli na szczyt - wulkan zdawał się z nas kpić przez resztę naszego pobytu w Pucon - ale byliśmy zadowoleni, że wybraliśmy się na wspinaczkę. Ewelina chce więcej alpinizmu w najbliższej przyszłości...<br /><br />Spaliśmy długo następnego dnia, wstając wreszcie, by kupić bilety autobusowe na dzień kolejny i zarezerwować wycieczkę do pobliskich gorących źródeł na wieczór. Zjedliśmy potem tani, ale smaczny, obiad w jednym z miejsc na naszej ulicy i przebraliśmy się w stroje kąpielowe zanim wybraliśmy się na plażę.<br /><br />Pogoda zmieniła się jednak w międzyczasie, słońce przestało świecić na tyle, by można było siedzieć nad wodą. Wypożyczyliśmy rowerek wodny i pedałowaliśmy przez jakieś pół godziny po jeziorze, ale na tym skończyliśmy.<br /><br />Najlepszy punkt tego dnia przyszedł razem z wieczorem, gdy wpakowaliśmy się do vana razem z czwórką młodych Chileńczyków na wakacjach, zmierzając w stronę term Los Puzones.<br /><br />Źródła były cudowne. Spróbowaliśmy sześciu różnych prymitywnych baseników wykonanych z szorstkiego kamienia i wypełnionych ciepłą wodą. Baseny znajdowały się zaraz obok grzmiącej rzeki i były otoczone lasem. Niebo było czyste, zanim dotarliśmy na miejsce, zrobiło się ciemno i w miarę upływu czasu mogliśmy podziwiać coraz więcej gwiazd, co było naprawdę niesamowite.<br /><br />Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był fakt, iż Orion był odwrócony do góry nogami - jesteśmy wreszcie na tyle daleko na południu, że ta zmiana stała się widzialna. Potem ujrzeliśmy przelatujące satelity, wreszcie - Drogę Mleczną i o wiele więcej gwiazd, niż można byłoby policzyć. Było perfekcyjnie.<br /><br />Dwie godziny minęły szybko, skończyło się nam piwo, i niechętnie musieliśmy opuścić źródła, by zmierzać do domu. Ewelina, która wcale nie chciała opuścić tego miejsca aż do ostatniej chwili, zasnęła prawie natychmiast i spała przez całą drogę do domu z głową na moich kolanach. To też było przyjemne. <br /><br />Następnego dnia spakowaliśmy nasze torby i wsiedliśmy do autobusu do Valdivii.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-15733276692325319522010-02-09T18:00:00.003+00:002010-02-25T22:12:50.809+00:00Santiago<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-33.45439147949219,-70.68882751464844'><b>70°41'19"W<br />33°27'15"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>W Santiago zatrzymaliśmy się na trzy noce, czwartej pakując się do autobusu w stronę Pucon.<br /><br />Niewiele ciekawego wydarzyło się w Santiago, głównie wędrowaliśmy po mieście. Po Valparaiso, Santiago nieco nas zawiodło: za duże, za drogie, zbyt tłumne, i nie tak urocze jak jego poprzednik. Podejrzewam, że pewnie znacznie bardziej docenilibyśmy Santiago, gdybyśmy dotarli tam przed Valparaiso. Zwłaszcza artystyczna dzielnica Bellavista miała w sobie spory potencjał: drzewa ustawione w liniach wzdłuż ulic, liczne bary i kawiarnie, sporo skomplikowanych, ślicznych graffiti. Nie byliśmy po prostu w odpowiednim nastroju.<br /><br />Któregoś dnia najprawdopodobniej widzieliśmy prezydenta, sądząc po barierkach, mediach i radosnym tłumie - nie rozpoznaliśmy go jednak. <br /><br />Najbardziej dramatyczne momenty nie były w ogóle powiązane z miastem, i wydarzyły się ostatniego dnia: mój laptop zaczął się źle zachowywać, moje lokatorki ogłosiły, że chciałyby się wyprowadzić tak szybko, jak to tylko możliwe, a ja cierpiałem z powodu bólu głowy.<br /><br />No cóż.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-1192852095464890862010-02-05T20:00:00.004+00:002010-02-25T22:12:37.299+00:00Valparaiso<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-33.04366683959961,-71.62714385986328'><b>71°37'37"W<br />33°2'37"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>W Valparaiso to Ewelina miała znaleźć nam hotel, więc, zostawiony samemu sobie, siedziałem przy piwie i laptopie w barze,do którego wpadliśmy po krótkiej przejażdżce taksówką z dworca autobusowego do lepszej dzielnicy.<br /><br />Ewelina znalazła nam nocleg bardzo szybko, prawie za szybko... Podejrzewałem, że ponieważ nie chciało się jej chodzić, to po prostu wybrała pierwsze miejsce, które oferowało nam pokój. Ewelina niezbyt lubi szukanie noclegów.<br /><br />Ale miejsce okazało się bardzo przyjemne: La Bicicleta, B&B prowadzone przez francuskiego mężczyznę, jego małego chłopca i (jak przypuszczamy) jego żonę. Mieliśmy dla siebie wygodny, przestronny pokój oraz śniadanie podawane każdego ranka na słonecznym dziedzińcu przed domem. Chłopczyk zwykle bawił się, gdy jedliśmy - na ile mogliśmy to stwierdzić, balony napełnione wodą były dla niego najlepszą rzeczą na świecie, tata - zaraz za nimi. Było to niezwykle urocze.<br /><br />I tak też wyglądała reszta Valparaiso: uroczo. To miasto szalonych wzgórz, plaży o niesamowitych falach, portu wypełnionego statkami floty wojennej i domów o zabawnych kształtach czy pomalowanych kolorowym graffiti. Mieliśmy sporo zabawy po prostu spacerując po okolicy z naszym aparatem, jak zwykle, ale także podobało się nam muzeum marionetek, na które natknęliśmy się przypadkiem czy późniejszy występ klaunów w tym samym miejscu. Jeden z dni spędziliśmy również na odpoczywaniu na ławce, wpatrując się w fale i czytając.<br /><br />Jedną z ważniejszych atrakcji w Valparaiso są tutejsze <em>ascensores</em>, ponad stuletnie windy, które trzęsą się i terkoczą, niosąc cię w górę lub w dół po stromych wzgórzach, które otaczają centrum miasta. Przejechaliśmy się kilkoma, jedna z nich - najstarsza - miała już ponad wiek i początkowo zasilana była maszyną parową. Świetna zabawa i, jak wszystko tutaj, niezwykle urocza rzecz.<br /><br />Valparaiso bardzo się nam spodobało.<br /><br />Jedyną negatywną rzeczą, jeśli chodzi o nasz pobyt w tym mieście, byłem ja martwiący się o pieniądze. Ceny w Argentynie, a teraz w Chile, w połączeniu z naszymi zwyczajami z terenów bardziej na północ, oznaczały, że na ten moment niemal dziennie przekraczaliśmy nasz budżet wyznaczony przez wszechmocny Arkusz Kalkulacyjny. Oznaczało to również, że nie mieliśmy żadnych pieniędzy na jakiekolwiek wycieczki czy inne zajęcia, i że pieniądze prawdopodobnie wyczerpią się nam zanim wrócimy do "prawdziwego świata". Eeek!<br /><br />Obgadaliśmy temat i zdecydowaliśmy się obniżyć nieco nasze oczekiwania. Restauracje (z wyjątkiem ofert obiadowych) nie mogły już więcej być rzeczą codzienną, prywatna łazienka i bezprzewodowy internet stały się symbolem luksusu, a nie celem. Zdecydowaliśmy się też nosić przy sobie znacznie mniej gotówki, by łatwiej było sprostać narzuconym sobie ograniczeniom. <br /><br />... i tak przestałem panikować, mogliśmy powrócić do cieszenia się naszą podróżą.<br /><br />....<br /><br />Jako że pisane jest to parę tygodni później, mogę oszczędzić wam niepewności i donieść, że z powrotem trzymamy się budżetu i jesteśmy perfekcyjnie szczęśliwi.<br /><br />Okazuje się, że standard życia w Chile jest o wiele wyższy niż było to bardziej na północy, zatem te zmiany nie stanowią zbytniego poświęcenia. Tanie hostele są tutaj znacznie, znacznie przyjemniejsze niż "okazje", których gdzie indziej nauczyliśmy się unikać. To samo można też powiedzieć o jedzeniu i piciu. Co więcej, ku naszemu zaskoczeniu, Chile wydaje się być nieco tańsze niż Argentyna.<br /><br />Zapewne jest to też dobry trening przed prawdziwym życiem - wiemy, że nie będziemy w stanie każdego dnia stołować na mieście, kiedy wrócimy do domu...Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-74702327106010384182010-02-02T01:13:00.000+00:002010-02-26T14:44:39.046+00:00W krainie winem płynącejMendoza budzi się do życia dwa razy w ciągu dnia: rankiem, gdy wszyscy śpieszą się do pracy oraz wieczorem, gdy wszyscy śpieszą się na spotkania ze znajomymi. Właśnie za oknami zapada zmrok i ulice zapełniają się ludźmi. Światła mieszają się ze sobą: reflektory przejeżdżających samochodów, neony nad restauracjami, uliczne latarnie. Szerokie ulice wyłożone są rzędami wysokich drzew, których korony przesłaniają okna budynków. Kilka metrów od nas znajduje się największy plac, jaki kiedykolwiek widziałam w centrum miasta: to nie rynek, a park właściwie. W 1861 roku potężne trzęsienie ziemi całkowicie zniszczyło Mendozę: miasto trzeba było zbudować od nowa. Pamiętając o tej katastrofie, zdecydowano się na szereg innowacji, które - w razie potrzeby - ulatwić mają przetrwanie kolejnego trzęsienia. Stąd te szerokie ulice i ogromny plac centralny, który służyć ma za punkt ewakuacyjny, gdy nastąpi najgorsze. Póki co, wieczorami swoje stragany rozkładają tu miejscowi rękodzielnicy. Kupić można wszystko: biżuterię, kalejdoskopy, skórzane torebki i portfele, drewniane półmiski na dipy, kolorowe maski, słodycze, maskotki, dżemy. Rozentuzjazmowane dzieci biegają pomiędzy straganami, zaglądają wgłąb fontann, bawią się w chowanego za drzewami. Główny plac otaczają cztery mniejsze, oddalone od niego o kilka przecznic. Fontanny, kanały, nieustannie podlewane trawniki, drzewa - wszędobylska obecność wody i zieleni sprawia, że człowiek zapomina, iż znajduje się na pustynnym terenie. Dzięki niesamowitej irygacji w mieście żyje się przyjemnie - i nie odczuwa się upałów, które palą okoliczne ziemie.<br /><br />Siedzimy w jednym z wielu tutejszych restobarów: miejsc, gdzie z głośników płynie przyjemna, relaksująca muzyka, jedzenia nie konsumuje się bez wina i każdy może korzystać z bezprzewodowego internetu. Odpoczywamy po dniu spędzonym w Maipu, miasteczku oddalonym o parę kilometrów od samej Mendozy. Odpoczywamy po dniu spędzonym na pokonywaniu kilku kilometrów asfaltowej drogi w nieznośnym słońcu, na kiepskich rowerach, z przerwami na wino, oliwki i jeszcze więcej wina. To niezwykłe, o ile lepiej ono smakuje, gdy pozna się tajniki jego produkcji. <br /><br />Jak dotąd, wino było dla mnie po prostu winem: tanie, droższe, tak naprawdę bez większego znaczenia. Można mnie nawet było określić mianem <em>winnego profana</em>. Choć naoglądawszy się filmów, w skrytości ducha marzyłam o swojej własnej plantacji (gdzieś na wzgórzach Francji, małe miasteczko, wszyscy się znają, spory dom...), to jednak nigdy nie zebrałam się w sobie na tyle, by przynajmniej zajrzeć na strony wikipedii. Dziś czuję, że moja głowa pęka od nadmiaru interesujących wiadomości. Wiem już, jak powstaje różowe wino. Wiem, że każdy rodzaj winogrona wymaga nieco innego systemu nawilżania. Znam różnicę pomiędzy winem młodym, reservą, grand reservą czy winem premium. Wiem, jak wyglądają narzędzia używane przy produkcji tego napitku. Wiem, że beczkę powinno się przerabiać na meble po jej trzeciu użyciu. Wiem, że do Mendozy korki sprowadzane są z Portugalii. Wiem, że nie wolno pić Malbeca we Francji i że ten rodzaj wina smakuje najlepiej w Argentynie. Zajadając się oliwkami produkowanymi w okolicznej fabryce i chcąc udowodnić Bjarniemu, jak dużo juz wiem, żartuję, że w 2004 roku mieli tu na pewno rewelacyjne winobranie, najlepsze od lat. Śmiech zastyga mi na ustach w winiarni Di Tomasi, gdzie przewodniczka pokazuje nam półki, na ktorych stoi ich najdroższe wino. Wyprodukowano zaledwie cztery tysiące jego butelek, są one własnoręcznie numerowane przez właścicielkę winarni i sprzedawane tylko tutaj, na miejscu. Jako że winogrona pochodzą z najlepszego możliwego zbioru, zdecydowano się ograniczyć ich sprzedaż do tysiąca butelek rocznie - reszta zbiera kurz na półkach, co dodaje im tylko uroku. Rok zbioru? 2004... Kupujemy butelkę, mając zamiar wypicia jej zawartości przy specjalnej okazji, i wracamy do domu. Przystajemy po drodze, wpatrując się w Aconcagua, najwyższy szczyt Andów. Góra zachwyca i onieśmiela zarazem - z tak daleka czuje się płynącą z niej potęgę. Oddajemy wypożyczone rowery i łapiemy nadjeżdżający z naprzeciwka autobus do Mendozy. Kilkanaście minut później docieramy na miejsce i oto teraz odpoczywamy w restobarze.<br /><br />Siedzę z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie, słuchając jazzu i wspominając dzisiejszy dzień. Choć jak dotąd nie udaje mi się zauroczyć Argentyną, to dla tego jednego z najniezwyklejszych widoków w naszej podróży warto było się tu pojawić: <em>winiarni ciągnących się aż po horyzont, aż po ośnieżony szczyt niesamowitej Aconcagua</em>.Ewelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-41808355949336612482010-01-29T19:23:00.010+00:002010-02-24T22:41:23.812+00:00Cosquin<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-31.243898391723633,-64.46580505371094'><b>64°27'56"W<br />31°14'38"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Cosquin to małe miasteczko, położone od Cordoby o jakąś godzinę jazdy miejscowym autobusem. Przyjechaliśmy tu z powodu festiwalu, o którym powiadomiła nas poznana w hostelu szwedzka para.<br /><br />Szwedzi byli całkowicie zauroczeni ujrzanymi tam tańcami oraz poświęconym im, jako obcokrajowcom, zainteresowaniem. Zdecydowaliśmy, że nie zaszkodzi zobaczyć, jak wygląda miasteczko.<br /><br />Dotarliśmy do Cosquin około 16-tej i zajęło nam chwilę znalezienie centrum zabawy.<br /><br />W pobliżu dworca autobusowego natknęliśmy się na opuszczoną scenę i parę sflaczałych transparentów reklamujących festiwal, ale w okolicy nie było nikogo. Zapytałem policjantkę, czy jest już po wszystkim, a jeśli nie, to o której wszystko się zaczyna... kiedy zrozumiała o czym tak nawijam, wskazała na drogę i powiedziała, że muszę pokonać dalsze pięć przecznic. Ok! Powędrowaliśmy dalej.<br /><br />Pięć przecznic później dotarliśmy do sporego stadionu z jeszcze większą ilością transparentów. Był zamknięty. Zamknięte było również biuro informacji turystycznej. Ulice nie były wprawdzie całkowicie puste, ale wszędzie było spokojnie. Hmm. Wprawdzie widzieliśmy ludzi na stadionie, na scenie, ćwiczących coś - ale choć wyglądało to całkiem obiecująco, wciąż nie usprawiedliwiało entuzjazmu Szwedów.<br /><br />Pamiętając, że wspominali również o rzece, zaraz po piwie i kanapce skierowaliśmy się w dół wzgórza, by zobaczyć, co jeszcze możemy tu znaleźć. I oto była!<br /><br />Rzeka! Z ludżmi! Całkiem sporą ich ilością, głównie kobietami, które opalały się w rzece, chłodząc się zarazem w jej płytkiej wodzie.<br /><br />Ale wciąż zero muzyki. Przeszliśmy się nieco dalej, zatrzymując się po drodze na zakup butelki wina, żebyśmy choć mogli sobie zrobić piknik nad rzeką na wypadek, gdyby festiwal okazał się mitem. Facet, który sprzedał mi naszą tanią zabawę-w-butelce powiedział, że powinniśmy iść w górę strumienia: za jego zakrętem miała znajdować się mała scena. Poinformował mnie również, że wielkie widowisko w mieście (na stadionie) nie zacznie się przed dwudziestą drugą. Podsumowując, jego informacje były zapewne więcej warte niż samo wino.<br /><br />Radośnie powędrowaliśmy wzdłuż rzeki, znaleźliśmy scenę i dołączyliśmy do niewielkiej grupy widzów: popijając wino, patrzyliśmy, jak tańczą miejscowi, 2, 8, 20 na raz. Było to mała, spokojna impreza, dzieci i psy biegały wokoło, dorośli kąpali się w rzece, patrzyli na innych czy tańczyli. Tańce były ciekawe - moim zdaniem warte przyjazdu tutaj, choć wydawało się, że tłum zna tylko jeden taniec. Zabawa była najwyraźniej sponsorowana przez firmę produkującą Yerba Mate - jej torebki były rozdawane jako nagrody, lub bez żadnego specjalnego powodu. My też dostaliśmy jedną z nich.<br /><br />Ewelina powiedziała, że to miejsce przypomina jej o wielu festynach w jej kraju, w Polsce, dla mnie doświadczenie było nowsze. <br /><br />Najciekawszym wydarzeniem był konkurs tradycyjnego tańca w wykonaniu młodego chłopaka, chłopca, jeszcze młodszego chłopca oraz pijanego mężczyzny. Po kolei każdy z nich wymachiwał nogami i przytupiwał tak gorączkowo, że można było niemalże oczekiwać, iż jakaś kończyna poleci w tłum. Wyglądało to jak tradycyjny irlandzki taniec, tyle że szybszy. Na szczęście nikt nie stracił nogi, choć pijany mężczyzna stracił równowagę częściej niż raz, ku sporej uciesze tłumu. Konkurs wygrał jeden z małych chłopców, klaskaliśmy zawzięcie.<br /><br />Po konkursie tańca nastąpił konkurs poezji, ale to jakoś przeleciało obok naszych głów, potem zaś zaczęto ponownie tańczyć.<br /><br />Wreszcie słońce schowało się za górą, zrobiło się chłodniej, a nam wyczerpało się wino. Powoli wspięliśmy się po wzgórzu i przepchaliśmy sie przez ludzkie masy, które nagle zapełniły ulice. Znaleźliśmy autobus i dotarliśmy do naszego hostelu w Cordobie.<br /><br />Jakoś nigdy nie udało się nam ustalić, czym tak bardzo entuzjazmowali się Szwedzi, ale i tak był to niezły, pełen zabawy dzień.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-53932489832491845362010-01-27T12:01:00.003+00:002010-02-24T14:56:21.842+00:00Cordoba<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-31.417213439941406,-64.18297576904297'><b>64°10'58"W<br />31°25'1"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Cordoba była ładnym, całkiem europejsko-wyglądającym miastem, pełnym studentów i barów. Wciąż uginaliśmy się pod ciężarem argentyńskich cen, więc głównie spacerowaliśmy po okolicy, patrząc na rzeczy i ludzi oraz zaglądając, co w sklepach.<br /><br />Zatrzymaliśmy się w przyjemnym Grand Hostelu, który okazał się być <em>hostelem</em>, a nie B&B czy małym hotelem, do czego już przywykliśmy. Był tam i pokój telewizyjny, i mała kafejka internetowa, i kuchnia, i niewielki dziedziniec ze stołem do ping-ponga. Pracownicy byli przyjaźni i pomocni.<br /><br />Gotowaliśmy, graliśmy w ping-ponga i pociliśmy się w upale. Niestety, dostęp do internetu i telewizora był ograniczony, jako że kiedy tylko chcieliśmy z nich skorzystać, nie było elektryczności: nasza dzielnica miała zaplanowane na popołudnia odcięcia od prądu - dokładnie wtedy, gdy nie chcieliśmy niczego bardziej niż ukryć się przed popołudniowym upałem, korzystając z netu i klimatyzacji. Lub co najmniej wentylatora...<br /><br />Po kilkukrotnych wędrówkach po mieście, odkryliśmy, iż problem nie dotyczył wyłącznie naszej dzielnicy. Całe miasto wydawało się żyć z generatorów. Sklepy albo zamykano po południu, albo wystawiano małe generatory na chodniki i zużywano olej, by świeciły się światła czy mroziły lodówki. Dziwaczne.<br /><br />Poza spacerami po okolicy, do naszych zajęć w Cordobie zaliczały się też: długi poranek na poczcie, długa noc w miejscowym pubie i całodniowa wycieczka do pobliskiego Cosquin. Ale rzeczą najbardziej godną zapamiętania zdecydowanie były wszechobecne generatory.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-56523609175050452912010-01-24T17:59:00.004+00:002010-02-18T22:26:44.521+00:00Salta<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-24.84619140625,-65.44097900390625'><b>65°26'27"W<br />24°50'46"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Do Salty dotarliśmy raczej późno, za późno, by wybrać się na poszukiwanie Maria, mojego znajomego, który zaoferował nam nocleg u siebie w domu. Przespacerowałem się zatem po centrum, szukając alternatyw na wieczór. Opcji nie było za wiele, a te, które wchodziły w grę, były i tak za drogie.<br /><br />Gdy wreszcie, po tak wyraźnej porażce, zaczęło padać, zdecydowaliśmy się wziąć to, co było dostępne: skończyliśmy w drogim, małym pokoju w luksusowym hotelu w centrum. Ale przynajmniej mieli dobre śniadanie i bezprzewodowy internet - mogliśmy skontaktować się z Mario. <br /><br />Tego wieczoru na kolację spróbowaliśmy parrilli: kawałków mięsa, wewnętrznych organów i kiełbasek z grilla; tutejszego specjału, najwyraźniej. Niezbyt nam smakowało.<br /><br />Maria spotkaliśmy kolejnego dnia w centrum, skąd też złapaliśmy taksówkę do jego domu. Dotarliśmy tam po jakichś 15 minutach. U Maria czuliśmy się jak u siebie. Świetnie było ponownie go zobaczyć, porozmawiać o nowinkach technologicznych i poplotkować o Islandii - Mario pracował ze mną w Islandii, we Frisk-u, więc mieliśmy sporo tematów do omówienia. W zgodzie z tym geekowatym klimatem, Mario pożyczył mi również swoją lutownicę, dzięki czemu mogłem zoperować mój laptop.<br /><br />Podsumowując, Salta była spokojnym przystankiem na naszej drodze - największe wrażenie zrobił na nas odwrócony szok kulturowy: czuliśmy, że jesteśmy z powrotem w Europie, po Boliwii, Peru i Ekwadorze. Mogliśmy nawet wrzucać papier toaletowy <em>do ubikacji</em> w niektórych miejscach! Trochę czasu zajęło nam zauważenie typowych dla Ameryki Południowej rzeczy: chaotycznych autobusów, szalonego targowiska, czy sklepów, które nie wydawały się być niczym innym jak szklanymi pudełkami na rzeczy.<br /><br />Spacerowaliśmy dużo, odkryliśmy medialunes (słodkie rogaliki podawane na śniadanie), zapoznaliśmy się z miejskim systemem komunikacyjnym, zobaczyliśmy targ z wyrobami rękodzielniczymi, odwiedziliśmy muzeum z inkaskimi mumiami odkopanymi w wysokich górach, oraz spędziliśmy całkiem sporo czasu grając w bilarda z Mario. Mario sprawił również, że spróbowaliśmy miejscowego ciasta z kremem ubitym z trzciny cukrowej, a także zabrał nas na typowe tu empanady, co skończyło się owej nocy ekscytującą jazdą w taksówce przez niesamowite strugi deszczu i całkowicie zalane drogi, z powrotem do jego domu.<br /><br />Wciąż mieliśmy takiego fotograficznego kaca po naszej wyprawie przez Południową Boliwię, że nie używaliśmy za często naszego aparatu - tydzień później, gdy przeglądaliśmy zdjęcia, zorientowaliśmy się, że nie mamy ani jednej fotografii naszego gospodarza! Oops...Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-53838400831793801602010-01-22T11:24:00.003+00:002010-02-07T20:02:20.614+00:00Przekroczenie granicy<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-22.09660530090332,-65.59635925292969'><b>65°35'46"W<br />22°5'47"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Po złapaniu autobusu o 4tej rano z Tupizy, około 7:30 rano dotarliśmy do granicy Boliwii i Argentyny.<br /><br />Po stronie boliwijskiej ustawiła się już niewielka kolejka, by otrzymać pieczątkę potwierdzającą opuszczenie kraju: malutki budynek nie był jednak odpowiednio dostosowany do radzenia sobie z tym zadaniem, co sprawiło, że przez dłuższą chwilę nie wiedzieliśmy, gdzie się skierować.<br /><br />Gdy już jednak rozwiązaliśmy ten problem i otrzymaliśmy nasze pieczątki, przekroczyliśmy most, by znaleźć się po stronie argentyńskiej. I wtedy się zaczęło.<br /><br />Najpierw musieliśmy przez jakieś półtorej godziny stać w kolejce, po kolejne pieczątki w paszportach. Czekając cierpliwie, zdezorientowani patrzyliśmy, jak celnicy wybierali przypadkowych ludzi z naszej kolejki, zabierali im dokumenty i wysyłali ich do <em>innej</em> kolejki, gdzie przeszukiwano ich torby. Po kilku minutach, celnicy zwracali im już podbite paszporty. Najbardziej zastanawiało nas, dlaczego tylu ludzi <em>domaga się</em> owych przeszukiwań, krzycząc na celników. Dziwaczne.<br /><br />Kiedy już wreszcie otrzymaliśmy nasze pieczątki, zrozumieliśmy o co chodziło: <em>każdy</em> musiał być przeszukany. Po cierpliwym przeczekaniu jednej kolejki, nie kłócąc się z nikim, nagrodzono nas za naszą współpracę wysłaniem nas na koniec kolejnej kolejki, podczas gdy ci bezczelni, chciwi szczęściarze dawno już przekroczyli granicę.<br /><br />Doprowadziło nas to do wściekłości - pierwszy dzień w Argentynie nie wróżył niczego dobrego.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-41697068720563798042010-01-20T10:33:00.005+00:002010-02-07T19:41:18.711+00:00Salar de Uyuni<div style='margin: 0px 0px 5px 10px; text-align: right; float: right' class='wbBox'><a class='wbLoc' title='Open map ...' href='http://maps.google.com/?q=-20.24140739440918,-67.6277084350586'><b>67°37'39"W<br />20°14'29"S</b></a><br /><a class='wbLink' href='http://whereblogger.klaki.net/'><small><i>WhereBlogger!</i></small></a></div><p>Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy zaraz po przybyciu do Tupizy i zapewnieniu sobie noclegu na nadchodzącą noc, była wizyta w biurze podróży El Grano de Oro, by wykupić wycieczkę po solnisku Uyuni.<br /><br />Biuro poleciły nam dwie dziewczyny pochodzące z RPA: poznaliśmy je na małej łódce, która ewakuowała mnie, mój biedny łokieć i zamartwiającą się Ewelinę z Isly del Sol. Jako że w drodze do centrum, szukając hotelu, przechodziliśmy obok El Grano de Oro, wiedzieliśmy już, gdzie znajduje się ich biuro: gdy zapytaliśmy o wycieczkę, powiedziano nam, że przed chwilą para z Francji pytała o to samo: wyprawę następnego ranka. Para przebywała w tym samym hotelu, co i my, więc powędrowaliśmy z powrotem, by ich znaleźć i ustalić szczegóły. Cena: 1150 Bs każde, obejmowała wszystko, poza napiwkami i opłatą za wstęp do parku narodowego. Miało nas być czworo w jeepie, plus kierowca/przewodnik oraz kucharz. <br /><br />Opuściliśmy Tupizę następnego dnia, jakoś o 9tej rano.<br /><br />Wyprawa była rewelacyjna: kolorowe góry, pustynie, dziwaczne formacje skalne, piękne jeziora, gorące źródła, kąpiel w wodach termalnych, muzea, lepianki, hotele zbudowane z soli, dzwoniący telefon w budce umieszczonej przy opuszczonym głównym placu miejscowej wioski, cmentarz z lawy, flamingi, lamy, dzikie wikunie, vizcachas... no i oczywiście same solnisko.<br /><br />Mówi się, że jedno zdjęcie jest warte tysiąc słów... my zrobiliśmy prawie tysiąc zdjęć, <a href="http://photos.sacrifiction.net/Keywords/Salar de Uyuni/">z których najlepsze umieściliśmy w internecie</a>.<br /><br />Wycieczka była niesamowicie udana, i choć nie najtańsza, podczas naszej ostatniej kolacji w hotelu z soli, Francuzki z innej wyprawy przekonały nas, że warto było zapłacić nieco więcej: dosłownie błagały o resztki naszej lasagne i wina - one same stały wobliczu jedzenia trzeci dzień z rzędu kurczaka z ryżem. Ich przewodnik był bardzo młody, pewnie nie miał nawet 20 lat - nasz prowadził wyprawy takie jak ta od lat. Zapłaciliśmy zaledwie jakieś 100 BS więcej niż owe dziewczęta.<br /><br />Najbardziej żałowaliśmy, że - nie wykonując naszego zadania domowego - nie zdawaliśmy sobie sprawy, iż wycieczka, na którą się zapisaliśmy, pokaże nam więcej przepięknych krajobrazów Południa niż samego solniska: Salar de Uyuni widzieliśmy zaledwie jednego poranka z czterech dni w drodze. Nie, że pozostałe trzy dni były zmarnowane - gdybyśmy jednak zdawali sobie z tego sprawę, moglibyśmy zostać w Uyuni po samej wycieczce, zamiast wracać do Tupizy, i wybrać się na <em>kolejną</em> wyprawę, by spędzić więcej czasu na solnisku.<br /><br />To naprawdę niesamowite miejsce.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-40923629197266873242010-01-13T16:11:00.021+00:002010-02-07T02:06:19.734+00:00Legendy Cordillery de los FrailesNiedaleko Sucre, w górach Cordillery de los Frailes, nad rzeką Mama Huasi, znajduje się opustoszała hiszpańska hacjenda. Trzy budynki gospodarstwa domowego i mały kościół pamiętają czasy, gdy na zboczach otaczających je gór rozgrywały się walki o niepodległość Boliwii. Białe ściany domostwa nasłuchiwały huku kolejnych salw z karabinów; salw wystrzeliwanych przez Hiszpanów w stronę ukrywających się w górach rebeliantów. Ci szybko zorientowali się jednak, że przebywający w kotlinie wróg nie jest w stanie widzieć, do kogo strzela. Opracowano więc podstęp: drzewom założono lokalne stroje, mając nadzieję, że z powodu wysokości Hiszpanie nie dostrzegą różnicy. Gdy kontunuowano wystrzały, rebelianci zeszli z gór i okrążyli wrogów, w krótkim czasie zabijając ich wszystkich. Wygrana bitwa nie zakończyła jednak walk: Hiszpanie wkrótce pojmali jednego z przywódców powstania. Na oczach miejscowych,jego ręce i nogi zostały przywiązane do czterech koni, które następnie pognano na cztery strony świata. Mężczyzna zmarł męczeńską śmiercią, żywcem rozczłonkowany.<br /><br />Zemsta musiała nadejść szybko. Oburzeni tak brutalnym potraktowaniem swojego bohatera chłopi, traktowani jak niewolnicza siła robocza w hiszpańskiej hacjendzie, zdecydowali się zbuntować przeciw jej mieszkańcom. Pewnej jesiennej nocy osiemnastego stulecia, Hiszpanów obudziły krzyki w języku quechua dobiegające z zewnątrz ich domostwa. W powietrzu unosił się zapach palonej trawy, dym wciskał się do środka białych budynków, trzaskało drewno. Gdy domownicy rzucili się do okien i drzwi, te były już porządnie zabarykadowane. Ogień pustoszył hacjendę, bambusowy dach zapadał się pod jego wpływem, białe ściany czerniały w mgnieniu oka, hiszpańska rodzina powoli umierała wewnątrz swoich czterech ścian. Czy była to babka, czy matka, dziś już nie wiadomo, jedno jest jednak pewne: wśród smrodu palącej się skóry, pod żółto-czerwonym niebem, ktoś przeklął miejscowych. Klątwa rozpanoszyła się na terenie hacjendy na kilka wieków, powodując, że domostwo omijano szerokim łukiem. Choć kilka lat temu odbudowano budynki, dziś traktując je jako spichlerz, wciąż żaden z miejscowych nie odważy się spędzić tu nocy, niezależnie od tego, jak bardzo jest zmęczony. Podobno można usłyszeć nieludzkie krzyki, trzaski walących się dachów, quechuańskie śpiewy, podobno ogień będzie się wciskał w twoje nozdrza: nad ranem obudzisz się, utraciwszy wszystkie swoje zmysły. <br /><br />Jakiś czas temu mały chłopiec zagubił się w okolicy i, nie mając siły iść dalej, wyczerpany zasnął pod ścianami hacjendy. Znaleziono go następnego dnia, nie rozpoznawał swojej rodziny, "oszalał". Dziś jest już dojrzałym mężczyzną, mieszka wysoko w górach, przy cmentarzu, razem ze swoim ojcem (czy dziadkiem, nikt nie jest już pewien), podobno co noc wrzeszczy bez opamiętania, nie mogąc nigdy zaznać snu...<br /><br />...<br /><br />Cordillera de los Frailes kryje wiele niesamowitych historii. Powiadają miejscowi, że raz w roku, w sierpniową noc, jej zbocza błyszczą kolorami złota i srebra. Uciekający przed rebeliantami Hiszpanie, mieli podobno ukryć skarb wysoko w jej górach, nie chcąc siebie spowalniać jego ciężarem. Przekonani głęboko, że powrócą poń zaraz jak tylko pokonają powstańców, zakopali w ziemi okupione krwią miejscowych cudeńka. Los miał jednak inne plany: Boliwia uzyskała niepodległość i Hiszpanie nigdy nie wrócili po swoje złoto. Skarb jest wciąż gdzieś tam, czekając na swojego odkrywcę. <br /><br />Podobno ten, kto ma szczęście być owej sierpniowej nocy w okolicy, zobaczy niebieski płomień oświetlający stoki. Jeśli chce być bogaty, powinien wówczas jak najszybciej udać się w jego stronę i wbić nóż w miejsce, skąd ów płomień się wydobywa, po czym oddalić się bez chwili zwłoki. Kolejnego dnia nóż wskaże lokalizację skarbu. Miejscowi również chętnie zaprowadzą do złota, oddalając się, gdy zacznie się kopać. Ostrożnie jednak! Zanim dokopie się do skarbu, zabójczy gaz wydobędzie się z ziemi, zabijając naiwnego. Bez ludzkiej ofiary dla Pachamamy nie wydostanie się kosztowności... Podobno od czasu do czasu rodziny tutejszych farmerów budują okazałe budynki w centrum Sucre. Nikt nie wie, skąd dotychczasowi biedacy czerpią pieniądze na owe domy. Czy znajdują skarb, poświęcając Pachamamie czyjeś życie? <br /><br />...<br /><br />Czy może mają szczęście w rozmowach z Diabłem?<br /><br />Supay Huasi, Jaskinia Diabła, położona wysoko w górach, ukryta jest pomiędzy skałami. Deszcze i śniegi wymazały ścieżkę, która jeszcze kilkanaście lat temu wiodła przez okolicę, całkiem niedaleko samej groty. Dziś trzeba się wspiąć po śliskich skałach, z trudem odnajdując pozostałości dawnego szlaku. Bez lokalnego przewodnika to niemożliwe. Gdy już niestrudzony wędrowiec pojawi się we wnętrzu jaskini, zobaczy czerwone rysunki wymalowane na jej ścianach. Przedstawiają one maleńkie postaci, w preinkaskim świecie reprezentujące podziemną krainę. Jeden z malunków utożsamia Diabła. To On króluje w tym miejscu, raz do roku ucztując tutaj ze swoją świtą. <br /><br />Dawno, dawno temu młody mężczyzna pobliską ścieżką wracał do domu. Towarzyszący mu osioł targał na swym grzbiecie ogromny worek węgla, kupiony przez Uruchiego w oddalonej o kilka kilometrów wiosce. W powietrzu unosił się zapach mrozu,zwiastując szybkie nadejście zimy. Węgiel miał umożliwić jej przetrwanie całej rodzinie Uruchiego. W wiosce ceny poszły do góry, chłopak więcej niż zwykle czasu musiał spędzić na targowaniu się o produkt. Zmierzchało, a on wciąż miał do pokonania spory odcinek drogi. Wiedział, że nie uda mu się dotrzeć przed nocą do domu. Nawet gdyby nie był tak zmęczony, wędrówka w ciemnościach nie była najlepszym pomysłem: po okolicy wałęsały się hordy dzikich zwierząt, gotowych w każdej chwili rozszarpać na strzępy każdego głupiego, który o tej porze znajdowałby się na zewnątrz swego domostwa. Uruchi wiedział, że w pobliżu - poza tą jaskinią za nadchodzącym zakrętem - nie ma innego schronienia. Jaskinia przerażała go od zawsze, nawet gdy mijał ją za dnia - wszystko przez te okropne legendy, które krążyły na jej temat. Podobno raz do roku, jakoś o tej porze, mieszkańcy domostw w kotlinie, tych położonych najbliżej gór, widzieli światło dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się grota. Niezrozumiałe krzyki i głośne śpiewy dobiegały ich około północy, nie pozwalając nikomu zasnąć przez kolejne minuty. Po jakiejś godzinie wszystko ucichało, a w powietrzu unosił się zapach siarki. Podobno. Uruchi nigdy nie słyszał tych śpiewów, nie widział tego światła, jego dom oddalony był o kilka dobrych kilometrów od innych. Dzisiejszej nocy nie miał jednak za wielkiego wyboru, musiał poszukać schronienia wsród ścian jaskinii. Może zresztą miał szczęście, i nie była to ta tajemnicza noc? <br /><br />Jaskinię spowijały ciemności, Uruchi zdołał jednak ściągnąć worek węgla z grzbietu osła. Zwierzę z uciechą poruszyło uszami i po chwili oddaliło się na drugi jej koniec. Trzęsąc się z zimna, zmęczony kilkugodzinną wędrówką pod górę, przerażony miejscem, w którym się znalazł, Uruchi skulił się w kącie i przykrył kocem. Gdzieś ze ściany kapała woda. Uruchi musiał zasnąć, bo obudziły go hałaśliwe śpiewy. Jaskinia zmieniła się nie do poznania: jej ściany oświetlone zostały płomieniami świec, jakiś stwór siedział na tronie, który niewiadomo skąd się tu znalazł, węgiel dopalał się w ognisku, wokół którego skakały przerażające stworzenia. Nieznośna muzyka ucichła, gdy stwór uniósł się ze swojego miejsca. Uruchi próbował udawać, że go tu nie ma, ale wiedział, że został zauważony. Stwór zbliżył sie do chłopaka: "Ten węgiel, który leży tu w kącie, to Twój?". "Tak, jaśnie panie" - zdołał wymamrotać przerażony młodzieniec. "Jak widzisz, nasz się dopala. Dokonamy wymiany?", zapytał stwór, wskazując na podobnej wielkości worek leżący przy tronie. Uruchi tylko skinął głową, bojąc się nie rozgniewać odmową swojego rozmówcy. "Zatem w porządku, jutro rano zapakuj mój worek na swojego osła. Tylko pod żadnym pozorem nie zaglądaj do środka zanim nie dotrzesz do domu!", stwór odwrócił się plecami do Uruchiego, pstryknął trzema palcami i zniknął razem ze swoją świtą. Jaskinia wyglądała jak dawniej, i tylko dziwaczny zapach zdradzał, że coś niespotykanego na co dzień wydarzyło się w tym miejscu. Zaczynało już świtać. Uruchi potarł swoje zmęczone oczy i, wciąż nie wiedząc, czy właśnie obudził się z najdziwniejszego w swoim życiu snu, czy też naprawdę spotkał Diabła, załadował worek na swego osiołka. Węgiel był niezwykle lekki, spacerowało się niespodziewanie szybko i wreszcie, znacznie wcześniej niż przypuszczał, Uruchi dotarł do swego domu. Wewnątrz małej chatki, jego starszy brat siedział przy palenisku. Na widok Uruchiego wrzasnął tylko: "Czego tak późno?! I dlaczego przynosisz tylko taki mały worek?! Ja się tu dwoję i troję, a ty nie potrafisz nawet załatwić takiej prostej sprawy jak zakup węgla! Głupi osioł na pewno mógł nieść więcej!". Uruchi schował głowę w ramionach, gdy Thaluki złapał za worek i wysypał jego zawartość na ziemię. W chatce pojaśniało od razu: złoto rozświetliło pomieszczenie bardziej niż ogień paleniska. Thaluki zmusił zdumionego Uruchiego do wykrztuszenia z siebie historii o niespodziewanym spotkaniu, i jeszcze tego samego dnia postanowił, że za rok on sam zdobędzie jeszcze więcej bogactwa. <br /><br />Rok dłużył się niemiłosiernie dla Thalukiego. Zniesmaczony głupotą swego młodszego brata, który wydawał się rozdawać swoje pieniądze na prawo i lewo, pomagając innym, Thaluki planował budowę większego domostwa, zakup setek osłów i lam. Pole niszczało nieużywane, ale Thaluki nie martwił się niczym: wszak wkrótce miał być bogaty. Gdy nadeszła właściwa pora, wyruszył do pobliskiej wioski po zakup węgla. Jego osioł ledwo się poruszał pod ciężarem dwóch ogromnych worków, kiedy Thaluki wreszcie dotarł w pobliże jaskini. Tak jak młodszy brat, znalazł schronienie w środku i przytulony do ściany przykrył się kocem. Nie zasnął jednak, cierpliwie czekając na balangę. W końcu, około północy, zapaliły się świece, zapłonęło ognisko, a w jaskini zaczęły się tańce. Jak tylko Diabeł zasiadł na swym tronie, Thaluki podbiegł w jego kierunku. Zatrzymały go setki włóczni i tylko twardy głos powstrzymał ohydne stworzenia od zadania śmiercionośnych uderzeń. "Czego chcesz?", zapytał stwór. "Mam propozycję dla ciebie. Chcę wymienić te dwa worki węgla, które mój osioł ma na grzbiecie, na dwa worki, które ty posiadasz!", bez zbędnych ceregieli odparł Thaluki. "Naprawdę? To dobrze się składa, potrzebujemy węgla!", zaśmiał się stwór, i dobito targu. Światła zgasły, śpiewy ucichły, pomieszczenie ponownie stało się jaskinią. Thaluki nie mógł uwierzyć, że tak łatwo mu poszło, że właśnie rozmawiał z Diabłem. Zawołał osła, ale nie usłyszał nigdzie jego porykiwania. Poszukiwania nie przyniosły efektu, głupi osioł musiał gdzieś powędrować za jedzeniem. Może nawet sam został zjedzony. Przyrzekając sobie, że jak tylko go znajdzie, to wymierzy mu parę batów, Thaluki postanowił sam ponieść worki ze złotem. Od razu ugiął się pod ich ciężarem, z każdym pokonywanym kilometrem wydawały się mu one coraz cięższe. Ledwo zipiał, gdy wreszcie dotarł do domu, o wiele później niż zwykle. Spocony, rzucił worki na ziemię i zabrał się za ich otwieranie. Zwymiotował zaraz obok: w środku, zamiast oczekiwanego złota, znajdowały się wnętrzności osła. Diabeł zakpił sobie z Thalukiego, udzielając mu lekcji: to nie człowiek wybiera sobie Diabła za partnera, ale Diabeł - człowieka.<br /><br />...<br /><br />Przechodzę obok hacjendy, mijam chatę szaleńca, zatrzymuję się przy cmentarzu, zmierzając w stronę Supay Huasi, jaskini ukrytej za skałami. Na szczęście jest upalny dzień, słońce świeci wysoko na bezchmurnym niebie, zatem niezbyt przerażają mnie zasłyszane po drodze historie. Piękny to krajobraz: ptaki śpiewają w drzewach, dostojne góry królują nad rzeką płynącą w dolinie, ich stoki pokryte są zielenią. Kilkugodzinna wędrówka w takim otoczeniu staje się przyjemnością. W trakcie lunchu przewodnik opowiada, jak to kiedyś razem ze swym przyjacielem zagubił się w okolicy. Na szczęście mieli namiot, rozbili go w ciemnościach na polanie, na którą się przypadkiem natknęli. W środku nocy obudziły ich głosy na zewnątrz. Żaden z nich nie miał odwagi wyściubić nosa z namiotu. Gdy w końcu pierwsze promienie słoneczne oświetliły namiot, chłopcy wyszli ze środka. Spędzili godzinę na poszukiwaniach śladów jakiejkolwiek obecności człowieka w okolicy, ale bezskutecznie: na ziemi nie było nawet żadnych śladów stóp... Zaśmiewam się z historii, wydaje się mi jakoś dziwnie nieprawdopodobna.<br /><br />Choć mimo długiego spaceru, czterolistne koniczynki znajduję tylko tam, gdzie przebywają umarli: w pobliżu cmentarza i na terenie hacjendy.Ewelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-20472578581651737382010-01-12T14:21:00.003+00:002010-02-03T19:53:59.546+00:00BoliwiaJakoś szybko minęły nam boliwijskie tygodnie, trzy dokładnie. Przybyliśmy tu 29-tego grudnia. Autobus zatrzymał się przed peruwiańsko-boliwijskim mostem, wyrzucił z siebie ludzką zawartość i, pusty, przejechał przez granicę, którą my następnie pokonaliśmy spacerem. Pieczątki w biurach policji i celników w Peru, stempel w paszporcie po stronie boliwijskiej. Bez problemów, bez sprawdzania toreb, szybko, przy policjantach leniwie wpatrujących się w rowery i wózki miejscowych, pokonujących ten most jakby był jednym z wielu. <br /><br />Nasz autobus dotarł w końcu w granice położonej nad jeziorem Titikaka Copacabany i w środku pojawił się starszy mężczyzna w bejsbolówce na głowie. Pobrał od każdego pasażera niewielką opłatę za wjazd do miasta i wrócił do czytania gazety na swoim składanym krzesełku. Ruszyliśmy, by zatrzymać się po kilkunastu metrach: byliśmy u celu. Copacabana, jedyne boliwijskie miasto z plażą, pozbawiona była bankomatu. Mieliśmy szczęście mieć przy sobie nieco dolarów, więc wymieniliśmy je na lokalną walutę. Nie zostaliśmy tu jednak długo: złapaliśmy łódkę w stronę Isly del Sol, wyspy, na której narodziło się Słońce. Po schodach, dla mnie gorszych do pokonania niż czterodniowa wędrówka do Machu Picchu, powoli wspięliśmy się z naszymi plecakami do wyżej położonych domostw. W jednym z nich znaleźliśmy schronienie na nadchodzącą noc. Dzień spędziliśmy na gubieniu się wśród pól i podziwianiu widoków, wieczór - na jedzeniu przepysznej pizzy w romantycznej scenerii i panice, bo Bjarni uszkodził sobie łokieć. Wcześnie rano następnego dnia, zwykłym wodnym transportem ewakuując marudzącego Bjarniego z wyspy pozbawionej pomocy medycznej, dotarliśmy ponownie do Copacabany, gdzie złapaliśmy autobus do La Paz. Po kilkudziesięciu kilometrach droga się skończyła; pojawiła się poważna przeszkoda: rzeka. Boliwiańczycy znaleźli jednak na nią sposób, ciekawszy niż standardowe mosty: autobus wpakowano na barkę, a jego pasażerów - na łódkę. Spotkaliśmy się ponownie po drugiej stronie rzeki. <br /><br />Gdy zbliżyliśmy się do La Paz, wszyscy rzucili się do okien po prawej stronie pojazdu. Widok był niesamowity, przeogromne miasto zajmowało hektary powierzchni, pokrywając domami wszystkie znajdujące się w zasięgu wzroku wzgórza. Gdy zjeżdżaliśmy w dół, w kotlinę, autobus zaczął z siebie wydawać przerażające dźwięki, a do środka wdarł się zapach ścierających się opon. Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej: kierowca i jego pomocnik sprawdzali, czy da się coś jeszcze wycisnąć z pojazdu. Po jakich piętnastu minutach ruszyliśmy ponownie, pokonując niewielkie wzniesienie: zatrzymaliśmy się na jego szczycie, kilka metrów za nieoczekiwanym przystankiem. Kierowca otworzył drzwi, poinformował, że to koniec, dalej nie jedziemy. Śmiechy wybuchły w środku, ale fakt był jeden: to naprawdę był koniec, dowieźli nas dokładnie do swojego biura, czyli tam, gdzie mieli dowieźć. La Paz okazało się być niezwykle hałaśliwe, zanieczyszczone spalinami samochodowymi, wypełnione strumieniami ludzkimi i niezliczoną ilością straganów. Takie przynajmniej było historyczne centrum miasta; gdy jednak wybraliśmy się na zwiedzanie innych części La Paz, inne były i wrażenia. Miasto wypełnione było parkami, w których całe rodziny zajadały się lodami na patyku. Przypadkiem natknęliśmy się też na malutki kościół i co najmniej cztery wesela, którym przygrywali miejscowi mariachi. Dostaliśmy od nich ulotkę, tak na wszelki wypadek... Sylwestra spędziliśmy na dachu jednego z miejscowych hostelów, wpatrując się w kolorowe od fajerwerków niebo nad milionowym miastem, a następnie udając się do przypadkowej dyskoteki. W La Paz odwiedziliśmy również rewelacyjnego pana Orellano, lekarza, który naprawił Bjarniemu łokieć.<br /><br />Po kilku dniach w La Paz czas był najwyższy opuścić to miasto. Wyruszyliśmy do Cochabamby, skąd planowaliśmy udać się do Parku Narodowego Torotoro, pełnego śladów stóp dinozaurów. Wyprawa nie doszła do skutku: ceny w biurach podróży okazały się kilkukrotnie przekraczać nasz dzienny limit wydatków, a gdy wybraliśmy się na poszukiwanie jedynej linii autobusowej, mogącej nas dowieźć do Torotoro (jakieś 140 km od Cochabamby, pokonywane - jak się ma szczęście - w zaledwie siedem godzin), jej biuro magicznie zniknęło z obszaru miasta. Po kilkugodzinnym błądzeniu wśród niezliczonej rzeszy straganów (Cochabamba ma największy market, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam), wśród ubrań, płyt cd, biżuterii, książek, butów, artykułów gospodarstwa domowego, owoców, komputerów, opon; po osiągnięciu olbrzymiego bólu głowy i paniki, że nie ma się stąd jak wydostać, poddaliśmy się i zamiast do Torotoro zdecydowaliśmy się pojechać do Oruro.<br /><br />Oruro było nudne: Bjarni przez dwa dni cierpiał z powodu nieustającej gorączki, co zdecydowanie nie pomagało nam w zwiedzaniu. Drugiego dnia postanowiliśmy złożyć wizytę lekarzowi. Ten, najwyraźniej niezwykle się gdzieś śpiesząc, posadził Bjarniego na szpitalnym łóżku, zajrzał mu do ust, osłuchał płuca i postanowił przepisać kilkudniową kurację z antybiotyków na infekcję gardła. Polecił nam również wpaść do siebie po jakiś zastrzyk za dwie godziny, gdy ponownie otworzą aptekę, ale Bjarni zdecydowanie odmówił kolejnej wizyty i przeleżał ten wieczór w łóżku, zdrowiejąc niespodziewanie następnego dnia. Mogliśmy wyruszać dalej, do Sucre.<br /><br />Sucre okazało się być najpiękniejszym miastem w Boliwii. Zadbane domy, wysokie palmy na środku rynku, fontanna, wokół której rozbrzmiewały śmiechy latających za swoimi balonikami dzieci, starsze pary odpoczywające na ławkach - wszystko to sprawiało, że ciężko było opuścić miasto róż i dinozaurów (na ulicach dinozaury trzymały w swoich brzuchach telefony). Gdy się nam to jednak w końcu udało, wylądowaliśmy w Potosi. Miasto, położone na wysokości 4000 metrów n.p.m., wiało chłodem: bez szalika nie warto było wychodzić z domu. Mieliśmy odwiedzić znajdujące się tu kopalnie srebra, ale zamiast tego dnie spędziliśmy na przejażdżkach miejscowymi vanami do dworca autobusowego i z powrotem. I jedzeniu pizzy, dostarczanej do stolika przez dwóch dwunastolatków.<br /><br />Po Potosi była jeszcze Tupiza, ale to już inna opowieść...<br /><br />...<br /><br />W każdym razie, trzy tygodnie w Boliwii sprawiły, że zakochałam się w tym kraju, po raz pierwszy czując, że znalazłam w Ameryce Południowej miejsce, do którego warto byłoby powrócić. Uśmiechnięci i pomocni ludzie, miejscowe kobiety w całkowicie niepraktycznych flauszowych kapeluszach na głowie (w trakcie deszczu owijanych w folie), przepiękne krajobrazy, atmosfera inności...Ewelinahttp://www.blogger.com/profile/04951749865412644639noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-5891979588762694311.post-90716852739821037732010-01-10T07:44:00.007+00:002010-02-02T22:33:01.535+00:00PrzedłużaczDzisiaj, siedząc na ławce w parku w Sucre, zdałem sobie sprawę, że nasza, kiedyś tak nowa, metoda nieplanowanej podróży, ma już kilka miesięcy. Od sierpnia, jeden, dwa czy trzy razy w tygodniu, przybywamy do nowego miasta i znajdujemy sobie nowy dom, choćby tylko na jedna noc. Kiedyś było to nieco przerażające, dziś stało się rutyną. Zazwyczaj poszukiwania zabierają nam jakieś pół godziny, czasem nawet mniej.<br /><br />Rutyna trwa również po tym, jak znalezione zostaje miejsce. Pakujemy na ramiona plecaki i spacerujemy do hostelu czy pensjonatu. Wręczamy kopie naszych paszportów i pytamy, o której serwowane jest śniadanie, upewniamy się także, czy obiecana wcześniej cena wciąż pozostaje taka sama. Wkraczamy do pokoju i każde z nas, bez zbędnej dyskusji, zabiera się za swoje obowiązki: Ewelina wypakowuje mydło, szampon, pastę do zębów i papier toaletowy (o ile hotel nie zaoptrzył nas w żaden). Ja zabieram się za poszukiwanie gniazdka elektrycznego i podłączam nasze laptopy, ładuję baterie do naszego aparatu i znajduję w pokoju najlepsze miejsce do ukrycia naszych paszportów. Sprawdzamy następnie, jak wygodne jest łóżko i, objęci, świętujemy dotarcie do nowego miejsca. <br /><br />Zauważyłem jednak jedną ciekawą rzecz w tej części rutyny, która należy do mnie: nie byłbym w stanie jej kontynuować, gdyby nie trzygniazdkowy przedłużacz, kupiony w Meksyku. Jest biały, brzydki, długi na dwa metry. Gniazdka i wtyczka są amerykańskie; czasem muszę użyć rozgałęziacza, by podłączyć sam przedłużacz. Ten zaś zawsze parska brzydkimi iskrami, kiedy podłączam doń swojego laptopa. <br /><br />Pamiętam, że czułem się nieco śmieszny, kiedy kupowałem ten przedłużacz; Ewelina zaakceptowała zakup tylko dlatego, że był na tyle tani, iż nie czulibyśmy się źle, pozbywając się go po drodze. Tyle że nigdy do tego nie doszło. Co za podróżnicy przewożą dziś ze sobą przedłużacz, z jednej hemisfery do drugiej, po całym kontynencie? <br /><br />Najwyraźniej ci pokroju Eweliny i Bjarniego. I jest to ponadto jedna z niewielu rzeczy, jakich używamy właściwie wszędzie, każdego dnia! Dla nas to rzecz tak użyteczna jak papier toaletowy!<br /><br />A mimo to, jestem pewien, przedłużacze nie są na żadnej z list rzeczy do spakowania Lonely Planet. Nigdy nie słyszałem o doświadczonych wędrowcach ostrzegających tych nieopierzonych, by nigdy nie opuszczać domu bez zaufanego przedłużacza. Mam ze sobą prawie nieużywaną nić dentystyczną, idąc za radami przewodnika, ale ten biały kabel, którego używam tu codziennie, wciąż wydaje się być pasażerem na gapę.<br /><br />Ale oto jest tu ze mną, rozciągnięty na podłodze, umożliwiając ten wpis na blogu, dźwięki Youtube i ładowanie baterii potrzebnych do jutrzejszej amatorskiej fotografii. Jest z nami od czasów Meksyku i oczekuję, że nie pożegnamy się z nim przed lotniskiem w Rio.Bjarni Rúnarhttp://www.blogger.com/profile/07409296389395181848noreply@blogger.com1