Kiedy to piszę, Ewelina i ja siedzimy w Puerto Juarez, porcie obok Cancun, skąd za jakieś 20 minut prom zabierze nas na Islę Mujeres. Słońce właśnie zaszło, świeci jasny księżyc, a wieża z chmur obnosi się swoim szalenie różowym szczytem.
Lepimy się w tym upale, zmęczeni bezowocnym dniem spędzonym na polowaniu na księgarnie w Cancun. Komary dopadają nas tuzinami, gdy łódź cumuje przy brzegu - gryząc tak bardzo, że podróż na wyspę oznacza odkrywanie nowych swędzących miejsc. Cancun żegna nas krwiście, co jest dziwacznie odpowiednim zakończeniem naszej drugiej wizyty w tym tak zwanym wakacyjnym raju.
Cancun nie jest żadnym rajem. To nawet nie jest miasto. To coś innego, coś sztucznego i obcego. To miejsce stworzone jest po to, by wyssać sok z turystów.
Cancun ma swoje plusy, oczywiście: plaże, słońce, palmy, bikini...
Turystyczne Cancun wydaje się być nieskończoną paradą współczesnych piramid, błyszczących hoteli, gdzie turyści czczą słońce tak, jak zawsze to czyniono w Meksyku. Ofiarę składa się teraz wprawdzie w dolarze i schodzącej skórze, ale ludzka ukrywa się za latami: w statystykach raka skóry.
Meksykanie w Cancun wielbią dolara. Oni sami żyją w innym Cancun, brzydkim, głośnym, niezbyt specjalnym Cancun niepomalowanych ceglanych jednopiętrowych domów, supermarketów, pchlich targów, autobusów, taksówek i colectivos, sklepów z ubraniami, biur podróży i telefonów komórkowych. I hałasu, rzecz jasna, w prawdziwym Meksyku Meksykan zawsze jest coś do usłyszenia.
Żadne z tych Cancun nie ma wiele wspólnego z księgarniami, i nic wspólnego z angielskojęzycznymi piechurami zmierzającymi na Kubę i inny kontynent.
Znaleźliśmy bikini dla Eweliny i najdroższe Corony w Meksyku (piwo w Dublinie było tańsze!), ale to wszystko.
Jak tylko nasz prom dobija do brzegu Isly Mujeres, nasz nastrój ulega poprawie. Wystrojeni w stroje kąpielowe przechodnie, uśmiechnięci sprzedawcy i absurdalne samochody golfowe śpieszące się na uroczych uliczkach - to wszystko wydaje się znajome, co ważniejsze, przyjazne po betonowych pustyniach/wrzawach dwóch Cancun. Jasne, że i tu chcą naszych pieniędzy, ale kto by nie chciał? Gdy przechodzimy obok, kelner z restauracji, w której wczoraj jedliśmy obiad, zaprasza nas na kolejny posiłek. "Despues", odpowiadam, z uśmiechem.
Znamy tu trzy miejsca z książkami, rozpoznajemy twarze na ulicach. Kończymy dzień w hostelu Poc-na, pożyczając książki o Kubie i Kolumbii, i zamawiając najtańsze jedzenie na wyspie oraz normalnie wycenione Corony.
Wkrótce, nasz apartament na drugim piętrze powita nas zimnym powietrzem, ciepłą wodą, szybkim połączeniem internetowym i widokiem nieskazitelnej plaży. Odrobina luksusu, tak blisko, a jednocześnie tak daleko od nowoczesnych piramid Cancun.
I jest tu taniej. Tylko nie mówcie czcicielom słońca, bo pewnie to zniszczą!
czwartek, 3 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz