piątek, 29 stycznia 2010

Cosquin

Cosquin to małe miasteczko, położone od Cordoby o jakąś godzinę jazdy miejscowym autobusem. Przyjechaliśmy tu z powodu festiwalu, o którym powiadomiła nas poznana w hostelu szwedzka para.

Szwedzi byli całkowicie zauroczeni ujrzanymi tam tańcami oraz poświęconym im, jako obcokrajowcom, zainteresowaniem. Zdecydowaliśmy, że nie zaszkodzi zobaczyć, jak wygląda miasteczko.

Dotarliśmy do Cosquin około 16-tej i zajęło nam chwilę znalezienie centrum zabawy.

W pobliżu dworca autobusowego natknęliśmy się na opuszczoną scenę i parę sflaczałych transparentów reklamujących festiwal, ale w okolicy nie było nikogo. Zapytałem policjantkę, czy jest już po wszystkim, a jeśli nie, to o której wszystko się zaczyna... kiedy zrozumiała o czym tak nawijam, wskazała na drogę i powiedziała, że muszę pokonać dalsze pięć przecznic. Ok! Powędrowaliśmy dalej.

Pięć przecznic później dotarliśmy do sporego stadionu z jeszcze większą ilością transparentów. Był zamknięty. Zamknięte było również biuro informacji turystycznej. Ulice nie były wprawdzie całkowicie puste, ale wszędzie było spokojnie. Hmm. Wprawdzie widzieliśmy ludzi na stadionie, na scenie, ćwiczących coś - ale choć wyglądało to całkiem obiecująco, wciąż nie usprawiedliwiało entuzjazmu Szwedów.

Pamiętając, że wspominali również o rzece, zaraz po piwie i kanapce skierowaliśmy się w dół wzgórza, by zobaczyć, co jeszcze możemy tu znaleźć. I oto była!

Rzeka! Z ludżmi! Całkiem sporą ich ilością, głównie kobietami, które opalały się w rzece, chłodząc się zarazem w jej płytkiej wodzie.

Ale wciąż zero muzyki. Przeszliśmy się nieco dalej, zatrzymując się po drodze na zakup butelki wina, żebyśmy choć mogli sobie zrobić piknik nad rzeką na wypadek, gdyby festiwal okazał się mitem. Facet, który sprzedał mi naszą tanią zabawę-w-butelce powiedział, że powinniśmy iść w górę strumienia: za jego zakrętem miała znajdować się mała scena. Poinformował mnie również, że wielkie widowisko w mieście (na stadionie) nie zacznie się przed dwudziestą drugą. Podsumowując, jego informacje były zapewne więcej warte niż samo wino.

Radośnie powędrowaliśmy wzdłuż rzeki, znaleźliśmy scenę i dołączyliśmy do niewielkiej grupy widzów: popijając wino, patrzyliśmy, jak tańczą miejscowi, 2, 8, 20 na raz. Było to mała, spokojna impreza, dzieci i psy biegały wokoło, dorośli kąpali się w rzece, patrzyli na innych czy tańczyli. Tańce były ciekawe - moim zdaniem warte przyjazdu tutaj, choć wydawało się, że tłum zna tylko jeden taniec. Zabawa była najwyraźniej sponsorowana przez firmę produkującą Yerba Mate - jej torebki były rozdawane jako nagrody, lub bez żadnego specjalnego powodu. My też dostaliśmy jedną z nich.

Ewelina powiedziała, że to miejsce przypomina jej o wielu festynach w jej kraju, w Polsce, dla mnie doświadczenie było nowsze.

Najciekawszym wydarzeniem był konkurs tradycyjnego tańca w wykonaniu młodego chłopaka, chłopca, jeszcze młodszego chłopca oraz pijanego mężczyzny. Po kolei każdy z nich wymachiwał nogami i przytupiwał tak gorączkowo, że można było niemalże oczekiwać, iż jakaś kończyna poleci w tłum. Wyglądało to jak tradycyjny irlandzki taniec, tyle że szybszy. Na szczęście nikt nie stracił nogi, choć pijany mężczyzna stracił równowagę częściej niż raz, ku sporej uciesze tłumu. Konkurs wygrał jeden z małych chłopców, klaskaliśmy zawzięcie.

Po konkursie tańca nastąpił konkurs poezji, ale to jakoś przeleciało obok naszych głów, potem zaś zaczęto ponownie tańczyć.

Wreszcie słońce schowało się za górą, zrobiło się chłodniej, a nam wyczerpało się wino. Powoli wspięliśmy się po wzgórzu i przepchaliśmy sie przez ludzkie masy, które nagle zapełniły ulice. Znaleźliśmy autobus i dotarliśmy do naszego hostelu w Cordobie.

Jakoś nigdy nie udało się nam ustalić, czym tak bardzo entuzjazmowali się Szwedzi, ale i tak był to niezły, pełen zabawy dzień.

środa, 27 stycznia 2010

Cordoba

Cordoba była ładnym, całkiem europejsko-wyglądającym miastem, pełnym studentów i barów. Wciąż uginaliśmy się pod ciężarem argentyńskich cen, więc głównie spacerowaliśmy po okolicy, patrząc na rzeczy i ludzi oraz zaglądając, co w sklepach.

Zatrzymaliśmy się w przyjemnym Grand Hostelu, który okazał się być hostelem, a nie B&B czy małym hotelem, do czego już przywykliśmy. Był tam i pokój telewizyjny, i mała kafejka internetowa, i kuchnia, i niewielki dziedziniec ze stołem do ping-ponga. Pracownicy byli przyjaźni i pomocni.

Gotowaliśmy, graliśmy w ping-ponga i pociliśmy się w upale. Niestety, dostęp do internetu i telewizora był ograniczony, jako że kiedy tylko chcieliśmy z nich skorzystać, nie było elektryczności: nasza dzielnica miała zaplanowane na popołudnia odcięcia od prądu - dokładnie wtedy, gdy nie chcieliśmy niczego bardziej niż ukryć się przed popołudniowym upałem, korzystając z netu i klimatyzacji. Lub co najmniej wentylatora...

Po kilkukrotnych wędrówkach po mieście, odkryliśmy, iż problem nie dotyczył wyłącznie naszej dzielnicy. Całe miasto wydawało się żyć z generatorów. Sklepy albo zamykano po południu, albo wystawiano małe generatory na chodniki i zużywano olej, by świeciły się światła czy mroziły lodówki. Dziwaczne.

Poza spacerami po okolicy, do naszych zajęć w Cordobie zaliczały się też: długi poranek na poczcie, długa noc w miejscowym pubie i całodniowa wycieczka do pobliskiego Cosquin. Ale rzeczą najbardziej godną zapamiętania zdecydowanie były wszechobecne generatory.

niedziela, 24 stycznia 2010

Salta

Do Salty dotarliśmy raczej późno, za późno, by wybrać się na poszukiwanie Maria, mojego znajomego, który zaoferował nam nocleg u siebie w domu. Przespacerowałem się zatem po centrum, szukając alternatyw na wieczór. Opcji nie było za wiele, a te, które wchodziły w grę, były i tak za drogie.

Gdy wreszcie, po tak wyraźnej porażce, zaczęło padać, zdecydowaliśmy się wziąć to, co było dostępne: skończyliśmy w drogim, małym pokoju w luksusowym hotelu w centrum. Ale przynajmniej mieli dobre śniadanie i bezprzewodowy internet - mogliśmy skontaktować się z Mario.

Tego wieczoru na kolację spróbowaliśmy parrilli: kawałków mięsa, wewnętrznych organów i kiełbasek z grilla; tutejszego specjału, najwyraźniej. Niezbyt nam smakowało.

Maria spotkaliśmy kolejnego dnia w centrum, skąd też złapaliśmy taksówkę do jego domu. Dotarliśmy tam po jakichś 15 minutach. U Maria czuliśmy się jak u siebie. Świetnie było ponownie go zobaczyć, porozmawiać o nowinkach technologicznych i poplotkować o Islandii - Mario pracował ze mną w Islandii, we Frisk-u, więc mieliśmy sporo tematów do omówienia. W zgodzie z tym geekowatym klimatem, Mario pożyczył mi również swoją lutownicę, dzięki czemu mogłem zoperować mój laptop.

Podsumowując, Salta była spokojnym przystankiem na naszej drodze - największe wrażenie zrobił na nas odwrócony szok kulturowy: czuliśmy, że jesteśmy z powrotem w Europie, po Boliwii, Peru i Ekwadorze. Mogliśmy nawet wrzucać papier toaletowy do ubikacji w niektórych miejscach! Trochę czasu zajęło nam zauważenie typowych dla Ameryki Południowej rzeczy: chaotycznych autobusów, szalonego targowiska, czy sklepów, które nie wydawały się być niczym innym jak szklanymi pudełkami na rzeczy.

Spacerowaliśmy dużo, odkryliśmy medialunes (słodkie rogaliki podawane na śniadanie), zapoznaliśmy się z miejskim systemem komunikacyjnym, zobaczyliśmy targ z wyrobami rękodzielniczymi, odwiedziliśmy muzeum z inkaskimi mumiami odkopanymi w wysokich górach, oraz spędziliśmy całkiem sporo czasu grając w bilarda z Mario. Mario sprawił również, że spróbowaliśmy miejscowego ciasta z kremem ubitym z trzciny cukrowej, a także zabrał nas na typowe tu empanady, co skończyło się owej nocy ekscytującą jazdą w taksówce przez niesamowite strugi deszczu i całkowicie zalane drogi, z powrotem do jego domu.

Wciąż mieliśmy takiego fotograficznego kaca po naszej wyprawie przez Południową Boliwię, że nie używaliśmy za często naszego aparatu - tydzień później, gdy przeglądaliśmy zdjęcia, zorientowaliśmy się, że nie mamy ani jednej fotografii naszego gospodarza! Oops...

piątek, 22 stycznia 2010

Przekroczenie granicy

Po złapaniu autobusu o 4tej rano z Tupizy, około 7:30 rano dotarliśmy do granicy Boliwii i Argentyny.

Po stronie boliwijskiej ustawiła się już niewielka kolejka, by otrzymać pieczątkę potwierdzającą opuszczenie kraju: malutki budynek nie był jednak odpowiednio dostosowany do radzenia sobie z tym zadaniem, co sprawiło, że przez dłuższą chwilę nie wiedzieliśmy, gdzie się skierować.

Gdy już jednak rozwiązaliśmy ten problem i otrzymaliśmy nasze pieczątki, przekroczyliśmy most, by znaleźć się po stronie argentyńskiej. I wtedy się zaczęło.

Najpierw musieliśmy przez jakieś półtorej godziny stać w kolejce, po kolejne pieczątki w paszportach. Czekając cierpliwie, zdezorientowani patrzyliśmy, jak celnicy wybierali przypadkowych ludzi z naszej kolejki, zabierali im dokumenty i wysyłali ich do innej kolejki, gdzie przeszukiwano ich torby. Po kilku minutach, celnicy zwracali im już podbite paszporty. Najbardziej zastanawiało nas, dlaczego tylu ludzi domaga się owych przeszukiwań, krzycząc na celników. Dziwaczne.

Kiedy już wreszcie otrzymaliśmy nasze pieczątki, zrozumieliśmy o co chodziło: każdy musiał być przeszukany. Po cierpliwym przeczekaniu jednej kolejki, nie kłócąc się z nikim, nagrodzono nas za naszą współpracę wysłaniem nas na koniec kolejnej kolejki, podczas gdy ci bezczelni, chciwi szczęściarze dawno już przekroczyli granicę.

Doprowadziło nas to do wściekłości - pierwszy dzień w Argentynie nie wróżył niczego dobrego.

środa, 20 stycznia 2010

Salar de Uyuni

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy zaraz po przybyciu do Tupizy i zapewnieniu sobie noclegu na nadchodzącą noc, była wizyta w biurze podróży El Grano de Oro, by wykupić wycieczkę po solnisku Uyuni.

Biuro poleciły nam dwie dziewczyny pochodzące z RPA: poznaliśmy je na małej łódce, która ewakuowała mnie, mój biedny łokieć i zamartwiającą się Ewelinę z Isly del Sol. Jako że w drodze do centrum, szukając hotelu, przechodziliśmy obok El Grano de Oro, wiedzieliśmy już, gdzie znajduje się ich biuro: gdy zapytaliśmy o wycieczkę, powiedziano nam, że przed chwilą para z Francji pytała o to samo: wyprawę następnego ranka. Para przebywała w tym samym hotelu, co i my, więc powędrowaliśmy z powrotem, by ich znaleźć i ustalić szczegóły. Cena: 1150 Bs każde, obejmowała wszystko, poza napiwkami i opłatą za wstęp do parku narodowego. Miało nas być czworo w jeepie, plus kierowca/przewodnik oraz kucharz.

Opuściliśmy Tupizę następnego dnia, jakoś o 9tej rano.

Wyprawa była rewelacyjna: kolorowe góry, pustynie, dziwaczne formacje skalne, piękne jeziora, gorące źródła, kąpiel w wodach termalnych, muzea, lepianki, hotele zbudowane z soli, dzwoniący telefon w budce umieszczonej przy opuszczonym głównym placu miejscowej wioski, cmentarz z lawy, flamingi, lamy, dzikie wikunie, vizcachas... no i oczywiście same solnisko.

Mówi się, że jedno zdjęcie jest warte tysiąc słów... my zrobiliśmy prawie tysiąc zdjęć, z których najlepsze umieściliśmy w internecie.

Wycieczka była niesamowicie udana, i choć nie najtańsza, podczas naszej ostatniej kolacji w hotelu z soli, Francuzki z innej wyprawy przekonały nas, że warto było zapłacić nieco więcej: dosłownie błagały o resztki naszej lasagne i wina - one same stały wobliczu jedzenia trzeci dzień z rzędu kurczaka z ryżem. Ich przewodnik był bardzo młody, pewnie nie miał nawet 20 lat - nasz prowadził wyprawy takie jak ta od lat. Zapłaciliśmy zaledwie jakieś 100 BS więcej niż owe dziewczęta.

Najbardziej żałowaliśmy, że - nie wykonując naszego zadania domowego - nie zdawaliśmy sobie sprawy, iż wycieczka, na którą się zapisaliśmy, pokaże nam więcej przepięknych krajobrazów Południa niż samego solniska: Salar de Uyuni widzieliśmy zaledwie jednego poranka z czterech dni w drodze. Nie, że pozostałe trzy dni były zmarnowane - gdybyśmy jednak zdawali sobie z tego sprawę, moglibyśmy zostać w Uyuni po samej wycieczce, zamiast wracać do Tupizy, i wybrać się na kolejną wyprawę, by spędzić więcej czasu na solnisku.

To naprawdę niesamowite miejsce.

środa, 13 stycznia 2010

Legendy Cordillery de los Frailes

Niedaleko Sucre, w górach Cordillery de los Frailes, nad rzeką Mama Huasi, znajduje się opustoszała hiszpańska hacjenda. Trzy budynki gospodarstwa domowego i mały kościół pamiętają czasy, gdy na zboczach otaczających je gór rozgrywały się walki o niepodległość Boliwii. Białe ściany domostwa nasłuchiwały huku kolejnych salw z karabinów; salw wystrzeliwanych przez Hiszpanów w stronę ukrywających się w górach rebeliantów. Ci szybko zorientowali się jednak, że przebywający w kotlinie wróg nie jest w stanie widzieć, do kogo strzela. Opracowano więc podstęp: drzewom założono lokalne stroje, mając nadzieję, że z powodu wysokości Hiszpanie nie dostrzegą różnicy. Gdy kontunuowano wystrzały, rebelianci zeszli z gór i okrążyli wrogów, w krótkim czasie zabijając ich wszystkich. Wygrana bitwa nie zakończyła jednak walk: Hiszpanie wkrótce pojmali jednego z przywódców powstania. Na oczach miejscowych,jego ręce i nogi zostały przywiązane do czterech koni, które następnie pognano na cztery strony świata. Mężczyzna zmarł męczeńską śmiercią, żywcem rozczłonkowany.

Zemsta musiała nadejść szybko. Oburzeni tak brutalnym potraktowaniem swojego bohatera chłopi, traktowani jak niewolnicza siła robocza w hiszpańskiej hacjendzie, zdecydowali się zbuntować przeciw jej mieszkańcom. Pewnej jesiennej nocy osiemnastego stulecia, Hiszpanów obudziły krzyki w języku quechua dobiegające z zewnątrz ich domostwa. W powietrzu unosił się zapach palonej trawy, dym wciskał się do środka białych budynków, trzaskało drewno. Gdy domownicy rzucili się do okien i drzwi, te były już porządnie zabarykadowane. Ogień pustoszył hacjendę, bambusowy dach zapadał się pod jego wpływem, białe ściany czerniały w mgnieniu oka, hiszpańska rodzina powoli umierała wewnątrz swoich czterech ścian. Czy była to babka, czy matka, dziś już nie wiadomo, jedno jest jednak pewne: wśród smrodu palącej się skóry, pod żółto-czerwonym niebem, ktoś przeklął miejscowych. Klątwa rozpanoszyła się na terenie hacjendy na kilka wieków, powodując, że domostwo omijano szerokim łukiem. Choć kilka lat temu odbudowano budynki, dziś traktując je jako spichlerz, wciąż żaden z miejscowych nie odważy się spędzić tu nocy, niezależnie od tego, jak bardzo jest zmęczony. Podobno można usłyszeć nieludzkie krzyki, trzaski walących się dachów, quechuańskie śpiewy, podobno ogień będzie się wciskał w twoje nozdrza: nad ranem obudzisz się, utraciwszy wszystkie swoje zmysły.

Jakiś czas temu mały chłopiec zagubił się w okolicy i, nie mając siły iść dalej, wyczerpany zasnął pod ścianami hacjendy. Znaleziono go następnego dnia, nie rozpoznawał swojej rodziny, "oszalał". Dziś jest już dojrzałym mężczyzną, mieszka wysoko w górach, przy cmentarzu, razem ze swoim ojcem (czy dziadkiem, nikt nie jest już pewien), podobno co noc wrzeszczy bez opamiętania, nie mogąc nigdy zaznać snu...

...

Cordillera de los Frailes kryje wiele niesamowitych historii. Powiadają miejscowi, że raz w roku, w sierpniową noc, jej zbocza błyszczą kolorami złota i srebra. Uciekający przed rebeliantami Hiszpanie, mieli podobno ukryć skarb wysoko w jej górach, nie chcąc siebie spowalniać jego ciężarem. Przekonani głęboko, że powrócą poń zaraz jak tylko pokonają powstańców, zakopali w ziemi okupione krwią miejscowych cudeńka. Los miał jednak inne plany: Boliwia uzyskała niepodległość i Hiszpanie nigdy nie wrócili po swoje złoto. Skarb jest wciąż gdzieś tam, czekając na swojego odkrywcę.

Podobno ten, kto ma szczęście być owej sierpniowej nocy w okolicy, zobaczy niebieski płomień oświetlający stoki. Jeśli chce być bogaty, powinien wówczas jak najszybciej udać się w jego stronę i wbić nóż w miejsce, skąd ów płomień się wydobywa, po czym oddalić się bez chwili zwłoki. Kolejnego dnia nóż wskaże lokalizację skarbu. Miejscowi również chętnie zaprowadzą do złota, oddalając się, gdy zacznie się kopać. Ostrożnie jednak! Zanim dokopie się do skarbu, zabójczy gaz wydobędzie się z ziemi, zabijając naiwnego. Bez ludzkiej ofiary dla Pachamamy nie wydostanie się kosztowności... Podobno od czasu do czasu rodziny tutejszych farmerów budują okazałe budynki w centrum Sucre. Nikt nie wie, skąd dotychczasowi biedacy czerpią pieniądze na owe domy. Czy znajdują skarb, poświęcając Pachamamie czyjeś życie?

...

Czy może mają szczęście w rozmowach z Diabłem?

Supay Huasi, Jaskinia Diabła, położona wysoko w górach, ukryta jest pomiędzy skałami. Deszcze i śniegi wymazały ścieżkę, która jeszcze kilkanaście lat temu wiodła przez okolicę, całkiem niedaleko samej groty. Dziś trzeba się wspiąć po śliskich skałach, z trudem odnajdując pozostałości dawnego szlaku. Bez lokalnego przewodnika to niemożliwe. Gdy już niestrudzony wędrowiec pojawi się we wnętrzu jaskini, zobaczy czerwone rysunki wymalowane na jej ścianach. Przedstawiają one maleńkie postaci, w preinkaskim świecie reprezentujące podziemną krainę. Jeden z malunków utożsamia Diabła. To On króluje w tym miejscu, raz do roku ucztując tutaj ze swoją świtą.

Dawno, dawno temu młody mężczyzna pobliską ścieżką wracał do domu. Towarzyszący mu osioł targał na swym grzbiecie ogromny worek węgla, kupiony przez Uruchiego w oddalonej o kilka kilometrów wiosce. W powietrzu unosił się zapach mrozu,zwiastując szybkie nadejście zimy. Węgiel miał umożliwić jej przetrwanie całej rodzinie Uruchiego. W wiosce ceny poszły do góry, chłopak więcej niż zwykle czasu musiał spędzić na targowaniu się o produkt. Zmierzchało, a on wciąż miał do pokonania spory odcinek drogi. Wiedział, że nie uda mu się dotrzeć przed nocą do domu. Nawet gdyby nie był tak zmęczony, wędrówka w ciemnościach nie była najlepszym pomysłem: po okolicy wałęsały się hordy dzikich zwierząt, gotowych w każdej chwili rozszarpać na strzępy każdego głupiego, który o tej porze znajdowałby się na zewnątrz swego domostwa. Uruchi wiedział, że w pobliżu - poza tą jaskinią za nadchodzącym zakrętem - nie ma innego schronienia. Jaskinia przerażała go od zawsze, nawet gdy mijał ją za dnia - wszystko przez te okropne legendy, które krążyły na jej temat. Podobno raz do roku, jakoś o tej porze, mieszkańcy domostw w kotlinie, tych położonych najbliżej gór, widzieli światło dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się grota. Niezrozumiałe krzyki i głośne śpiewy dobiegały ich około północy, nie pozwalając nikomu zasnąć przez kolejne minuty. Po jakiejś godzinie wszystko ucichało, a w powietrzu unosił się zapach siarki. Podobno. Uruchi nigdy nie słyszał tych śpiewów, nie widział tego światła, jego dom oddalony był o kilka dobrych kilometrów od innych. Dzisiejszej nocy nie miał jednak za wielkiego wyboru, musiał poszukać schronienia wsród ścian jaskinii. Może zresztą miał szczęście, i nie była to ta tajemnicza noc?

Jaskinię spowijały ciemności, Uruchi zdołał jednak ściągnąć worek węgla z grzbietu osła. Zwierzę z uciechą poruszyło uszami i po chwili oddaliło się na drugi jej koniec. Trzęsąc się z zimna, zmęczony kilkugodzinną wędrówką pod górę, przerażony miejscem, w którym się znalazł, Uruchi skulił się w kącie i przykrył kocem. Gdzieś ze ściany kapała woda. Uruchi musiał zasnąć, bo obudziły go hałaśliwe śpiewy. Jaskinia zmieniła się nie do poznania: jej ściany oświetlone zostały płomieniami świec, jakiś stwór siedział na tronie, który niewiadomo skąd się tu znalazł, węgiel dopalał się w ognisku, wokół którego skakały przerażające stworzenia. Nieznośna muzyka ucichła, gdy stwór uniósł się ze swojego miejsca. Uruchi próbował udawać, że go tu nie ma, ale wiedział, że został zauważony. Stwór zbliżył sie do chłopaka: "Ten węgiel, który leży tu w kącie, to Twój?". "Tak, jaśnie panie" - zdołał wymamrotać przerażony młodzieniec. "Jak widzisz, nasz się dopala. Dokonamy wymiany?", zapytał stwór, wskazując na podobnej wielkości worek leżący przy tronie. Uruchi tylko skinął głową, bojąc się nie rozgniewać odmową swojego rozmówcy. "Zatem w porządku, jutro rano zapakuj mój worek na swojego osła. Tylko pod żadnym pozorem nie zaglądaj do środka zanim nie dotrzesz do domu!", stwór odwrócił się plecami do Uruchiego, pstryknął trzema palcami i zniknął razem ze swoją świtą. Jaskinia wyglądała jak dawniej, i tylko dziwaczny zapach zdradzał, że coś niespotykanego na co dzień wydarzyło się w tym miejscu. Zaczynało już świtać. Uruchi potarł swoje zmęczone oczy i, wciąż nie wiedząc, czy właśnie obudził się z najdziwniejszego w swoim życiu snu, czy też naprawdę spotkał Diabła, załadował worek na swego osiołka. Węgiel był niezwykle lekki, spacerowało się niespodziewanie szybko i wreszcie, znacznie wcześniej niż przypuszczał, Uruchi dotarł do swego domu. Wewnątrz małej chatki, jego starszy brat siedział przy palenisku. Na widok Uruchiego wrzasnął tylko: "Czego tak późno?! I dlaczego przynosisz tylko taki mały worek?! Ja się tu dwoję i troję, a ty nie potrafisz nawet załatwić takiej prostej sprawy jak zakup węgla! Głupi osioł na pewno mógł nieść więcej!". Uruchi schował głowę w ramionach, gdy Thaluki złapał za worek i wysypał jego zawartość na ziemię. W chatce pojaśniało od razu: złoto rozświetliło pomieszczenie bardziej niż ogień paleniska. Thaluki zmusił zdumionego Uruchiego do wykrztuszenia z siebie historii o niespodziewanym spotkaniu, i jeszcze tego samego dnia postanowił, że za rok on sam zdobędzie jeszcze więcej bogactwa.

Rok dłużył się niemiłosiernie dla Thalukiego. Zniesmaczony głupotą swego młodszego brata, który wydawał się rozdawać swoje pieniądze na prawo i lewo, pomagając innym, Thaluki planował budowę większego domostwa, zakup setek osłów i lam. Pole niszczało nieużywane, ale Thaluki nie martwił się niczym: wszak wkrótce miał być bogaty. Gdy nadeszła właściwa pora, wyruszył do pobliskiej wioski po zakup węgla. Jego osioł ledwo się poruszał pod ciężarem dwóch ogromnych worków, kiedy Thaluki wreszcie dotarł w pobliże jaskini. Tak jak młodszy brat, znalazł schronienie w środku i przytulony do ściany przykrył się kocem. Nie zasnął jednak, cierpliwie czekając na balangę. W końcu, około północy, zapaliły się świece, zapłonęło ognisko, a w jaskini zaczęły się tańce. Jak tylko Diabeł zasiadł na swym tronie, Thaluki podbiegł w jego kierunku. Zatrzymały go setki włóczni i tylko twardy głos powstrzymał ohydne stworzenia od zadania śmiercionośnych uderzeń. "Czego chcesz?", zapytał stwór. "Mam propozycję dla ciebie. Chcę wymienić te dwa worki węgla, które mój osioł ma na grzbiecie, na dwa worki, które ty posiadasz!", bez zbędnych ceregieli odparł Thaluki. "Naprawdę? To dobrze się składa, potrzebujemy węgla!", zaśmiał się stwór, i dobito targu. Światła zgasły, śpiewy ucichły, pomieszczenie ponownie stało się jaskinią. Thaluki nie mógł uwierzyć, że tak łatwo mu poszło, że właśnie rozmawiał z Diabłem. Zawołał osła, ale nie usłyszał nigdzie jego porykiwania. Poszukiwania nie przyniosły efektu, głupi osioł musiał gdzieś powędrować za jedzeniem. Może nawet sam został zjedzony. Przyrzekając sobie, że jak tylko go znajdzie, to wymierzy mu parę batów, Thaluki postanowił sam ponieść worki ze złotem. Od razu ugiął się pod ich ciężarem, z każdym pokonywanym kilometrem wydawały się mu one coraz cięższe. Ledwo zipiał, gdy wreszcie dotarł do domu, o wiele później niż zwykle. Spocony, rzucił worki na ziemię i zabrał się za ich otwieranie. Zwymiotował zaraz obok: w środku, zamiast oczekiwanego złota, znajdowały się wnętrzności osła. Diabeł zakpił sobie z Thalukiego, udzielając mu lekcji: to nie człowiek wybiera sobie Diabła za partnera, ale Diabeł - człowieka.

...

Przechodzę obok hacjendy, mijam chatę szaleńca, zatrzymuję się przy cmentarzu, zmierzając w stronę Supay Huasi, jaskini ukrytej za skałami. Na szczęście jest upalny dzień, słońce świeci wysoko na bezchmurnym niebie, zatem niezbyt przerażają mnie zasłyszane po drodze historie. Piękny to krajobraz: ptaki śpiewają w drzewach, dostojne góry królują nad rzeką płynącą w dolinie, ich stoki pokryte są zielenią. Kilkugodzinna wędrówka w takim otoczeniu staje się przyjemnością. W trakcie lunchu przewodnik opowiada, jak to kiedyś razem ze swym przyjacielem zagubił się w okolicy. Na szczęście mieli namiot, rozbili go w ciemnościach na polanie, na którą się przypadkiem natknęli. W środku nocy obudziły ich głosy na zewnątrz. Żaden z nich nie miał odwagi wyściubić nosa z namiotu. Gdy w końcu pierwsze promienie słoneczne oświetliły namiot, chłopcy wyszli ze środka. Spędzili godzinę na poszukiwaniach śladów jakiejkolwiek obecności człowieka w okolicy, ale bezskutecznie: na ziemi nie było nawet żadnych śladów stóp... Zaśmiewam się z historii, wydaje się mi jakoś dziwnie nieprawdopodobna.

Choć mimo długiego spaceru, czterolistne koniczynki znajduję tylko tam, gdzie przebywają umarli: w pobliżu cmentarza i na terenie hacjendy.

wtorek, 12 stycznia 2010

Boliwia

Jakoś szybko minęły nam boliwijskie tygodnie, trzy dokładnie. Przybyliśmy tu 29-tego grudnia. Autobus zatrzymał się przed peruwiańsko-boliwijskim mostem, wyrzucił z siebie ludzką zawartość i, pusty, przejechał przez granicę, którą my następnie pokonaliśmy spacerem. Pieczątki w biurach policji i celników w Peru, stempel w paszporcie po stronie boliwijskiej. Bez problemów, bez sprawdzania toreb, szybko, przy policjantach leniwie wpatrujących się w rowery i wózki miejscowych, pokonujących ten most jakby był jednym z wielu.

Nasz autobus dotarł w końcu w granice położonej nad jeziorem Titikaka Copacabany i w środku pojawił się starszy mężczyzna w bejsbolówce na głowie. Pobrał od każdego pasażera niewielką opłatę za wjazd do miasta i wrócił do czytania gazety na swoim składanym krzesełku. Ruszyliśmy, by zatrzymać się po kilkunastu metrach: byliśmy u celu. Copacabana, jedyne boliwijskie miasto z plażą, pozbawiona była bankomatu. Mieliśmy szczęście mieć przy sobie nieco dolarów, więc wymieniliśmy je na lokalną walutę. Nie zostaliśmy tu jednak długo: złapaliśmy łódkę w stronę Isly del Sol, wyspy, na której narodziło się Słońce. Po schodach, dla mnie gorszych do pokonania niż czterodniowa wędrówka do Machu Picchu, powoli wspięliśmy się z naszymi plecakami do wyżej położonych domostw. W jednym z nich znaleźliśmy schronienie na nadchodzącą noc. Dzień spędziliśmy na gubieniu się wśród pól i podziwianiu widoków, wieczór - na jedzeniu przepysznej pizzy w romantycznej scenerii i panice, bo Bjarni uszkodził sobie łokieć. Wcześnie rano następnego dnia, zwykłym wodnym transportem ewakuując marudzącego Bjarniego z wyspy pozbawionej pomocy medycznej, dotarliśmy ponownie do Copacabany, gdzie złapaliśmy autobus do La Paz. Po kilkudziesięciu kilometrach droga się skończyła; pojawiła się poważna przeszkoda: rzeka. Boliwiańczycy znaleźli jednak na nią sposób, ciekawszy niż standardowe mosty: autobus wpakowano na barkę, a jego pasażerów - na łódkę. Spotkaliśmy się ponownie po drugiej stronie rzeki.

Gdy zbliżyliśmy się do La Paz, wszyscy rzucili się do okien po prawej stronie pojazdu. Widok był niesamowity, przeogromne miasto zajmowało hektary powierzchni, pokrywając domami wszystkie znajdujące się w zasięgu wzroku wzgórza. Gdy zjeżdżaliśmy w dół, w kotlinę, autobus zaczął z siebie wydawać przerażające dźwięki, a do środka wdarł się zapach ścierających się opon. Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej: kierowca i jego pomocnik sprawdzali, czy da się coś jeszcze wycisnąć z pojazdu. Po jakich piętnastu minutach ruszyliśmy ponownie, pokonując niewielkie wzniesienie: zatrzymaliśmy się na jego szczycie, kilka metrów za nieoczekiwanym przystankiem. Kierowca otworzył drzwi, poinformował, że to koniec, dalej nie jedziemy. Śmiechy wybuchły w środku, ale fakt był jeden: to naprawdę był koniec, dowieźli nas dokładnie do swojego biura, czyli tam, gdzie mieli dowieźć. La Paz okazało się być niezwykle hałaśliwe, zanieczyszczone spalinami samochodowymi, wypełnione strumieniami ludzkimi i niezliczoną ilością straganów. Takie przynajmniej było historyczne centrum miasta; gdy jednak wybraliśmy się na zwiedzanie innych części La Paz, inne były i wrażenia. Miasto wypełnione było parkami, w których całe rodziny zajadały się lodami na patyku. Przypadkiem natknęliśmy się też na malutki kościół i co najmniej cztery wesela, którym przygrywali miejscowi mariachi. Dostaliśmy od nich ulotkę, tak na wszelki wypadek... Sylwestra spędziliśmy na dachu jednego z miejscowych hostelów, wpatrując się w kolorowe od fajerwerków niebo nad milionowym miastem, a następnie udając się do przypadkowej dyskoteki. W La Paz odwiedziliśmy również rewelacyjnego pana Orellano, lekarza, który naprawił Bjarniemu łokieć.

Po kilku dniach w La Paz czas był najwyższy opuścić to miasto. Wyruszyliśmy do Cochabamby, skąd planowaliśmy udać się do Parku Narodowego Torotoro, pełnego śladów stóp dinozaurów. Wyprawa nie doszła do skutku: ceny w biurach podróży okazały się kilkukrotnie przekraczać nasz dzienny limit wydatków, a gdy wybraliśmy się na poszukiwanie jedynej linii autobusowej, mogącej nas dowieźć do Torotoro (jakieś 140 km od Cochabamby, pokonywane - jak się ma szczęście - w zaledwie siedem godzin), jej biuro magicznie zniknęło z obszaru miasta. Po kilkugodzinnym błądzeniu wśród niezliczonej rzeszy straganów (Cochabamba ma największy market, jaki kiedykolwiek w życiu widziałam), wśród ubrań, płyt cd, biżuterii, książek, butów, artykułów gospodarstwa domowego, owoców, komputerów, opon; po osiągnięciu olbrzymiego bólu głowy i paniki, że nie ma się stąd jak wydostać, poddaliśmy się i zamiast do Torotoro zdecydowaliśmy się pojechać do Oruro.

Oruro było nudne: Bjarni przez dwa dni cierpiał z powodu nieustającej gorączki, co zdecydowanie nie pomagało nam w zwiedzaniu. Drugiego dnia postanowiliśmy złożyć wizytę lekarzowi. Ten, najwyraźniej niezwykle się gdzieś śpiesząc, posadził Bjarniego na szpitalnym łóżku, zajrzał mu do ust, osłuchał płuca i postanowił przepisać kilkudniową kurację z antybiotyków na infekcję gardła. Polecił nam również wpaść do siebie po jakiś zastrzyk za dwie godziny, gdy ponownie otworzą aptekę, ale Bjarni zdecydowanie odmówił kolejnej wizyty i przeleżał ten wieczór w łóżku, zdrowiejąc niespodziewanie następnego dnia. Mogliśmy wyruszać dalej, do Sucre.

Sucre okazało się być najpiękniejszym miastem w Boliwii. Zadbane domy, wysokie palmy na środku rynku, fontanna, wokół której rozbrzmiewały śmiechy latających za swoimi balonikami dzieci, starsze pary odpoczywające na ławkach - wszystko to sprawiało, że ciężko było opuścić miasto róż i dinozaurów (na ulicach dinozaury trzymały w swoich brzuchach telefony). Gdy się nam to jednak w końcu udało, wylądowaliśmy w Potosi. Miasto, położone na wysokości 4000 metrów n.p.m., wiało chłodem: bez szalika nie warto było wychodzić z domu. Mieliśmy odwiedzić znajdujące się tu kopalnie srebra, ale zamiast tego dnie spędziliśmy na przejażdżkach miejscowymi vanami do dworca autobusowego i z powrotem. I jedzeniu pizzy, dostarczanej do stolika przez dwóch dwunastolatków.

Po Potosi była jeszcze Tupiza, ale to już inna opowieść...

...

W każdym razie, trzy tygodnie w Boliwii sprawiły, że zakochałam się w tym kraju, po raz pierwszy czując, że znalazłam w Ameryce Południowej miejsce, do którego warto byłoby powrócić. Uśmiechnięci i pomocni ludzie, miejscowe kobiety w całkowicie niepraktycznych flauszowych kapeluszach na głowie (w trakcie deszczu owijanych w folie), przepiękne krajobrazy, atmosfera inności...

niedziela, 10 stycznia 2010

Przedłużacz

Dzisiaj, siedząc na ławce w parku w Sucre, zdałem sobie sprawę, że nasza, kiedyś tak nowa, metoda nieplanowanej podróży, ma już kilka miesięcy. Od sierpnia, jeden, dwa czy trzy razy w tygodniu, przybywamy do nowego miasta i znajdujemy sobie nowy dom, choćby tylko na jedna noc. Kiedyś było to nieco przerażające, dziś stało się rutyną. Zazwyczaj poszukiwania zabierają nam jakieś pół godziny, czasem nawet mniej.

Rutyna trwa również po tym, jak znalezione zostaje miejsce. Pakujemy na ramiona plecaki i spacerujemy do hostelu czy pensjonatu. Wręczamy kopie naszych paszportów i pytamy, o której serwowane jest śniadanie, upewniamy się także, czy obiecana wcześniej cena wciąż pozostaje taka sama. Wkraczamy do pokoju i każde z nas, bez zbędnej dyskusji, zabiera się za swoje obowiązki: Ewelina wypakowuje mydło, szampon, pastę do zębów i papier toaletowy (o ile hotel nie zaoptrzył nas w żaden). Ja zabieram się za poszukiwanie gniazdka elektrycznego i podłączam nasze laptopy, ładuję baterie do naszego aparatu i znajduję w pokoju najlepsze miejsce do ukrycia naszych paszportów. Sprawdzamy następnie, jak wygodne jest łóżko i, objęci, świętujemy dotarcie do nowego miejsca.

Zauważyłem jednak jedną ciekawą rzecz w tej części rutyny, która należy do mnie: nie byłbym w stanie jej kontynuować, gdyby nie trzygniazdkowy przedłużacz, kupiony w Meksyku. Jest biały, brzydki, długi na dwa metry. Gniazdka i wtyczka są amerykańskie; czasem muszę użyć rozgałęziacza, by podłączyć sam przedłużacz. Ten zaś zawsze parska brzydkimi iskrami, kiedy podłączam doń swojego laptopa.

Pamiętam, że czułem się nieco śmieszny, kiedy kupowałem ten przedłużacz; Ewelina zaakceptowała zakup tylko dlatego, że był na tyle tani, iż nie czulibyśmy się źle, pozbywając się go po drodze. Tyle że nigdy do tego nie doszło. Co za podróżnicy przewożą dziś ze sobą przedłużacz, z jednej hemisfery do drugiej, po całym kontynencie?

Najwyraźniej ci pokroju Eweliny i Bjarniego. I jest to ponadto jedna z niewielu rzeczy, jakich używamy właściwie wszędzie, każdego dnia! Dla nas to rzecz tak użyteczna jak papier toaletowy!

A mimo to, jestem pewien, przedłużacze nie są na żadnej z list rzeczy do spakowania Lonely Planet. Nigdy nie słyszałem o doświadczonych wędrowcach ostrzegających tych nieopierzonych, by nigdy nie opuszczać domu bez zaufanego przedłużacza. Mam ze sobą prawie nieużywaną nić dentystyczną, idąc za radami przewodnika, ale ten biały kabel, którego używam tu codziennie, wciąż wydaje się być pasażerem na gapę.

Ale oto jest tu ze mną, rozciągnięty na podłodze, umożliwiając ten wpis na blogu, dźwięki Youtube i ładowanie baterii potrzebnych do jutrzejszej amatorskiej fotografii. Jest z nami od czasów Meksyku i oczekuję, że nie pożegnamy się z nim przed lotniskiem w Rio.

The past!