niedziela, 28 lutego 2010

Lodowiec Papież Pius XI

Po Puerto Eden po raz pierwszy zboczyliśmy z trasy, udając się w stronę lodowca Papież Pius XI.

W trakcie podróży mogliśmy podziwiać niesamowity krajobraz: języki innego lodowca widoczne na górach wokół nas, foki i lwy morskie bawiące się w wodzie, no i oczywiście góry lodowe odpływające od ściany lodu, do której się zbliżaliśmy.

Ewelina i ja stanęliśmy na przodzie, wpatrując się w lód. W pewnym momencie jego część zapadła się, wpadając do wody i powodując białą chmurę. Kilka chwil później mogliśmy usłyszeć odległy huk. Prom coraz bardziej zbliżał się do lodowca i zacząłem żartować, że być może kapitan zasnął i staranujemy lód. Ale tak się nie stało.

Ponton opuścił prom, pędząc do przodu, by zebrać kawałki lodu do baru. Zrobliśmy mnóstwo zdjęć.

Tego wieczoru załoga zorganizowała grę w bingo (w co wliczone byly też tańce, pierwsze dla mnie), która okazała się być niezłą zabawą. Ja jednak długo nie grałem, jako że byłem pierwszym zwycięzcą! Pojedyncza ukośna linia przyniosła mi czapkę z daszkiem Navimag oraz "szansę", by zatańczyć dla wszystkich. Yay? Przynajmniej uniknąłem przeznaczenia późniejszych zwycięzców, którzy musieli tańczyć do "YMCA" Village People...

Późniejsza impreza okazała się nie być całkowicie kiepska, wypiliśmy parę drinków i zmieszaliśmy się z towarzystwem, kończąc na zorganizowanym przez Irlandkę małym przyjęciu, gdzie przekazywałem wokoło resztki Opalu, które wciąż miałem ze sobą, a Muzyczny Plecak musiał współzawodniczyć o ludzką uwagę z fałszującymi śpiewami.

Przegrał, oczywiście. Biedaczysko.

Puerto Eden

Puerto Eden było pierwszym z dwóch turystycznych przystanków trzeciego dnia na promie Navimag.

Obudziliśmy się tego poranka na tyle wcześnie, by zjeść śniadanie i cieszyć się otaczającym krajobrazem. Ponownie płynęliśmy przez kanały, po nocy spędzonej na otwartych wodach oceanu; jako że nie mieliśmy wzburzonych fal, spaliśmy spokojnie.

Obiad był serwowany wcześnie, razem z ogłoszeniem, że jego podawanie również zakończy się wcześnie i prośbą, by pamiętać o odniesieniu talerzy i tac z powrotem do kuchni... Wkrótce potem dotarliśmy do Puerto Eden.

W maluteńkim Puerto Eden nie ma miejsca, by zacumował statek rozmiarów takich jak nasz, Evangelistas. Ale jak tylko znaleźliśmy się blisko, jakieś sześć małych żółtych łódek i czerwonych drewnianych motorówek zbliżyło się do nas, gromadząc wokół rufy. Weszliśmy na nie po chwili, jedna za drugą, i poniesiono nas na ląd.

Upomniano nas, że mamy "jedną godzinę, lub cały tydzień" na zwiedzanie tego miejsca, i puszczono wolno. Wątpię, że naprawdę odjechaliby bez nas, ale mimo wszystko nie chcieliśmy tego sprawdzać, więc szybkim tempem wędrowaliśmy wokoło, czasem nawet biegnąc wzdłuż drewnianych podestów, które krzyżowały się przez rezerwat za wioską, i zatrzymując się tylko po to, by wycelować nasz aparat na co ciekawsze rzeczy czy podziwiać trzmiele. Niezła zabawa!

Wioska była znacznie ciekawsza od rezerwatu, więc zwolniliśmy jak tylko z powrotem wkroczyliśmy do cywilizacji, takiej jaką tam znaleźliśmy. Nie chcieliśmy poza tym wpaść na naszych pozostałych towarzyszy. Wydawało się, że jest nas o wiele za dużo w tym niewielkim miejscu.

Plaże wokół miasteczka zaśmiecone były odpoczywającymi czy emerytowanymi kutrami o całkiem sprytnych nazwach. Zobaczyliśmy plażującego Titanica i zniedołężniałego Rambo, ale Kapitan Chrystus wydawał się być w dobrym stanie. Zobaczyliśmy sieci rybackie i warsztaty, kościół, stare i nowe domy... było to śliczne, małe miejsce.

Widzieliśmy, że miejscowa biblioteka miała dostęp do internetu, znajdował się tu również punkt z budkami telefonicznymi - ale wszystko było zamknięte. Myślę, że dotarliśmy tu w porze sjesty.

Kilku pasażerów spędziło swój czas na wyspie w biurze miejscowej policji, przypuszczalnie szukając informacji na temat trzęsienia. My zdecydowaliśmy się nie martwić wysyłaniem wieści do domu, zakładając, że nasze rodziny - znające program naszej trasy - nie będą się zbytnio martwić i mogą poczekać do następnego dnia, zanim od nas usłyszą...

Po fakcie uzmysłowiliśmy sobie, że mogliśmy się mylić, ale trzęsienie ziemi nie wydawało się nam wówczas czymś realnym.

sobota, 27 lutego 2010

Przez słoneczne kanały

Przegapiliśmy nasze pierwsze śniadanie na pokładzie, nie budząc się dopóki nie usłyszałem przytłumionego głosu dobiegającego przez interkom, ogłaszającego, że śniadanie przestano serwować o dziewiątej oraz proszącego, by ludzie pamiętali zwrócić swoje talerze i tace pracownikom kuchni.

Obudziliśmy się sami, jako że poprzedniej nocy "rozwiązałem" nasze małe rozczarowanie dzieleniem kabiny, uprzejmie pytając załogę, czy nie moglibyśmy się przenieść do jednego z wielu pustych pokojów. Na początku wahali się, pytając się o to jefe, a potem capitana, ale jednym z triumfów mojego kiepskiego hiszpańskiego okazał się być fakt, że nie tylko zostałem zrozumiany, ale i ich przekonałem. Zaśmieli się tylko, gdy, w którymś momencie, zapytałem, czy mały napiwek by w czymś nie pomógł. Kiedy tak czy siak próbowałem później wręczyć go jefe, ten zaśmiał się ponownie, odmawiając. Zgaduję zatem, że pieniądze pójdą do koperty ostatniego dnia.

Byliśmy niezwykle szczęśliwi mając pokój dla siebie samych.

Gdy, zaspani, drugiego dnia wyjrzeliśmy przez nasze małe okno, zobaczyliśmy ląd oddalony zaledwie o rzut beretem. Jak tylko wstaliśmy, odkryliśmy podobny widok po drugiej stronie łodzi: wpłynęliśmy do kanałów.

Pogoda była doskonała, słonecznie i ciepło, więc spędziliśmy większość dnia na pokładzie, robiąc zdjęcia i patrząc na dryfujący ląd. Hmm, właściwie to Ewelina spędziła w ten sposób większość dnia, ja znudziłem się nieustającym pięknem i poszedłem pisać kod na moim laptopie... przez jakiś czas.

Kanały w kilku miejscach były bardzo wąskie, ląd był tak blisko nas po obu stronach, że mogliśmy wskazywać sobie poszczególne szczegóły gęstego lasu. Teren wygląda na dziki, niezamieszkany - jedynymi oznakami ludzkiej obecności tutaj były inne łódki oraz farma łososi, z szalonym domem zbudowanym na powierzchni wody zamiast na pobliskiej wyspie. Może ląd znajduje się pod ochroną?

Tego popołudnia zwołano spotkanie w pubie na promie: poważne trzęsienie ziemi miało miejsce w Chile, jakieś 90 km od brzegu Concepcion. Powiedziano nam, że jego epicentrum osiągnęło jakieś 9 stopni w skali Richtera. Najmocniej uderzyło ono w najgęściej zaludnione obszary Chile, w tym Santiago. Kilka osób zginęło, mnóstwo domów zostało zniszczonych, Australia i Japonia oczekiwały tsunami, a Castro, gdzie przebywaliśmy niecały tydzień temu, najwyraźniej z tego samego powodu zostało ewakuowane. Nic tak groźnego jak Haiti, tak to brzmiało, ale i tak poważna sprawa.

(Nerd we mnie był zafascynowany, jakoś perwersyjnie, widząc, że w wydruku wiszącym później na ścianie w naszej mesie, wiele informacji pochodziło z Twittera)

Dziwnie było uświadomić sobie później, że przez ostatnie miesiące katastrofy podążają za nami szlakiem, na którym my wcześniej beztrosko cieszyliśmy się słonecznymi, bezproblemowymi wakacjami. Osunięcia błota w Machu Picchu w minionym miesiącu; jakiś turysta zginął z powodu oparów dymu, gdy wspinał się na pobliski wulkan jakieś kilka dni po nas (myślałem, że na ten sam, co my, ale Ewelina mnie poprawiła), i teraz to... Zdecydowaliśmy się wysłać, o ile to możliwe, jakieś wieści z Puerto Eden, by zapewnić wszystkich, że wszystko w porządku i jesteśmy jak zwykle szczęśliwi.

Na kolację drugiej nocy, jak przewidziane w naszym przewodniku, podano spaghetti bolognaise. Pycha! Tak tego wieczoru, jak i przez noc, mieliśmy płynąć przez otwarte wody Pacyfiku i doświadczyć prawdziwych fal: jako że była to jedyna część naszej podróży, gdzie choroba morska była możliwa, nakarmili nas jedzeniem, które wyglądało tak samo wchodząc, jak wyglądałoby wychodząc. Ha ha!

Żadne z nas nie miało choroby morskiej, ale oboje mieliśmy krótką drzemkę zanim wyszliśmy na zewnątrz, by popatrzeć na gwiazdy i przez moment mieć cały pokład wyłącznie dla siebie. Obojgu nam spodobały się fale i łagodne kołysanie łodzi, wreszcie mogliśmy poczuć, że jesteśmy na morzu.

Byliśmy jednak zadowoleni, że płyniemy przez kanały, gdy mijało nas tsunami (o ile jakieś było) - nie wiemy, jak tsunami wyglądają na oceanie i raczej wolelibyśmy poczytać o tym na Wikipedii niż samemu tego doświadczyć.

piątek, 26 lutego 2010

Opuszczając Puerto Montt

Pierwszy dzień na promie Navimag spędziliśmy głównie na lądzie, w Puerto Montt.

Ku sporemu zdziwieniu Eweliny, obudziłem się wcześnie, zbyt podekscytowany, by spać dłużej. Po prysznicu umieściliśmy nasze laptopy na oknie, by sprawdzić internet, później zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasze rzeczy. Przed 9:00, już wymeldowani, byliśmy w autobusie w drodze do Puerto Montt.

Autobusy tu, w Chile, są cudownie południowo-amerykańskie: to prawdopodobnie jedna z rzeczy, za którymi będziemy tęsknić z powrotem w Europie. Większość z nich ma prywatnych właścicieli (tak to przynajmniej wygląda), więc oferowane usługi są doskonałe. Zatrzymują się wszędzie, by cię odebrać: po prostu pomachaj ręką czy skiń głową, kiedy kierowca zatrąbi na ciebie. Płacisz kiedy chcesz: kiedy wsiadasz, wysiadasz, czy gdziekolwiek po drodze. Możesz też opuścić autobus gdzie tylko chcesz, jak już tylko zbierzesz się na odwagę i zapytasz po hiszpańsku.

Ewelina mądrze poprosiła naszego kierowcę o wysadzenie nas na rogu ulicy, najbliżej jak się dało biur Navimag, oszczędzając nam co najmniej półgodzinnej wędrówki z plecakami wypełnionymi czerwonym winem. Dotarliśmy na miejsce około 10tej. Zgłosiliśmy się do punktu odpraw i zostawiliśmy torby u jakichś tragarzy - byliśmy potem wolni aż do 14:30 tego popołudnia.

Zatem pospacerowaliśmy trochę wokół centrum Puerto Montt, zjedliśmy obiad i skorzystaliśmy z bezprzewodowego internetu, oraz przejrzeliśmy szybko zawartość paru sklepów z odzieżą używaną. Wciąż nie udało nam się znaleźć tutejszego rynku, ale za to znaleźliśmy piwo, które zabraliśmy ze sobą na łódkę.

Po krótkim wprowadzeniu w biurze Navimag, około 15:00 weszliśmy na pokład naszego promu. Znaleźliśmy naszą kabinę, rozczarowani faktem, iż bedziemy dzielić mały pokoik z inną parą. Kiedy kupowaliśmy bilety, powiedziano nam, że łódź jest w połowie pełna - więc głupio łudziliśmy się, że będziemy mieli nieco prywatności...

No cóż. Zwiedziliśmy łódkę, kończąc na pokładzie z najliczniejszą grupą pasażerów, ciesząc się piękną pogodą i czekając na rozpoczęcie podróży.

Około 16:30 ruszyliśmy!

Jak tylko zaczęliśmy powoli opuszczać port, nasza duża łódź zahuczała kilka razy, ku uciesze trzech małych chłopców skaczących w wodzie, rozpryskujących ją na wszystkie strony i machających nam na pożegnanie.

Pomachaliśmy im i my.

Trasa Navimagu

Mamy tutaj niezłą mamę, którą skradłem gdzieś z netu i która pokazuje trasę Navimagu:



Jutro wyruszamy w drogę - na łodzi mamy pojawić się przed południem, a Puerto Montt powinniśmy opuścić około 16tej. Potem... cóż, po to jest mapa!

Na necie pojawimy się ponownie za klka dni, do zobaczenia! :-)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Puerto Varas

Navimag czy nie Navimag?

To pytanie nie pozwalało nam zasnąć po nocach jeszcze gdy byliśmy w Castro. Prom Navimag jest nie tylko absurdalnie drogi, ale i dostaje mieszane opinie na internecie, żeby określić je miłym mianem. Z drugiej strony, żeglowanie na południowy koniec Patagonii, obok lodowców i pomiędzy wyspami... jak tylko zobaczyłem zdjęcia satelitarne regionu (na Google Maps), dobiły one targu. Musimy płynąć, a nasz budżet będzie musiał później jakoś dojść do siebie.

Po drodze z Castro do Puerto Varas zatrzymaliśmy się w Puerto Montt, gdzie kupiliśmy nasze bilety. Będziemy płynąć łodzią!

Tak więc, z głową wypełnioną Navimagiem, nie poświęciłem Puerto Varas prawie żadnej myśli. Było to dla mnie miejsce, gdzie mieliśmy czekać, aż nasza łódź będzie gotowa, by odpłynąć; może uda się nam wybrać na spływ pontonem czy coś w tym stylu, może nadrobimy zaległości w naszej robocie: cyfrowym blogowaniu czy publikowaniu zdjęć.

To ostatnie się nam udało; ten wpis na blogu uaktualnia go całkowicie, a nasze najlepsze zdjęcia są już na internecie. Spływ był za drogi jak na tak-mdłe i tak-krótkie doświadczenie, ale - ku mojemu zaskoczeniu - Puerto Varas i otaczające je tereny okazały się bardzo ciekawe.

Miasto jest urocze, nasze B&B (Hospedaje Ellenhaus) jest tanie, położone w centrum i naprawdę przyjemne. Zjedliśmy w Puerto Varas wyśmienity posiłek serwowany przez radośnie dziwaczną kelnerkę, zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi psinami, i wybraliśmy się na jednodniowe wyprawy do pobliskich miast: Puerto Montt i Frutillas.

Puerto Montt było typową dla ruchliwego portu mieszanką tego, co urocze z tym, co brzydkie: przystań Angelmo jest wspaniała i pełna straganów, wyrobów rękodzielniczych oraz uśmiechniętych urlopowiczów; centrum obnosi się z najbrzydszym centrum handlowym jaki w życiu widziałem oraz rynkiem, którego albo nie mogliśmy znaleźć, albo był tak pozbawiony znaczenia, że go po prostu nie zauważyliśmy. Zaraz obok ścisłego centrum znajdują się przyjemne, małe dzielnice mieszkalne ze ślicznymi domami. Fajnie było spacerować wokoło, ale oboje byliśmy zadowoleni, że nocujemy w Puerto Varas.

Frutillas oznaczało dla nas dwie ulice oraz ładną plażę, ładne domy gościnne i szczęśliwych turystów: pominęliśmy centrum handlowe tego miasta, 2km pod górkę. Zrobiliśmy sobie piknik na plaży i, zachwycając się widokiem na jezioro i niesamowity wulkan Osorno, schroniliśmy się pod drzewem przed oślepiającym słońcem. Odwiedziliśmy następnie fascynujące Museo Histórico Colonial Alemán, wiele dowiedzieliśmy się na temat niemieckiej kolonizacji tego regionu i odkryliśmy, że celem Eweliny w życiu jest zamieszkać w niemieckiej kolonialnej posiadłości.

Później w Puerto Varas odebraliśmy nasze czyste już pranie, zjedliśmy przepyszne vegetariańskie hamburgery ze słodkiej budki Hollyfood po drugiej stronie ulicy, opublikowaliśmy historie naszego życia na internecie i oto teraz rozmyślamy, co do picia i jedzenia zabrać ze sobą na jutrzejszą łódź. Życie jest niezłe.

Będziemy na łódce!

sobota, 20 lutego 2010

Prawie jak w domu

Autobus pokonuje kolejne kilometry drogi do Castro: jazda ma trwać jakieś osiem godzin i uwzględniać krótki pobyt na promie. Castro znajduje się na wyspie Chiloé, największej z wysp archipelagu o tej samej nazwie: nie ma innego sposobu na dostanie się na miejsce niż zaparkować swój pojazd na promie i spokojnie czekać, aż ten zakończy swój kurs. Póki co, ja jeszcze tego nie wiem: autobus wciąż porusza się po drodze, powoli opuszczając Valdivię i tutejsze jeziora. Siedzę w środku, ze słuchawek w uszach płyną do mnie dźwięki mojego ulubionego zespołu. Obok mnie Bjarni słucha swojej muzyki, jednocześnie wystukując coś na klawiaturze małego laptopa. Za oknem słońce próbuje przebić się przez gęstą warstwę deszczowych chmur, które tylko od czasu do czasu odsłaniają skrawek błękitnego nieba. Monotonny tutejszy krajobraz stanowi mile widzianą odmianę w naszej dotychczasowej podróży, przypominając mi o domu. Wszędzie zielono, drzewa pokrywają ogromne połacie terenu, ziemia pachnie wilgocią, na łąkach złocą się mlecze, jakieś ptaki latają nisko nad moczarami, kajaki poruszają się po jeziorach, snopki siana suszą się gdzieniegdzie na polach, choć w wielu innych miejscach pora sianokosów jeszcze nie nadeszła. Bjarniemu o domu przypominają tutejsze budynki: drewniane, z blaszanymi, spadzistymi dachami, często przeżartymi przez rdzę.

To tutaj po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, jak bardzo Bjarni tęskni za Islandią: stawiając nogę z powrotem na stałym lądzie, po krótkim kursie na małym kutrze, oddalony nieco od Valdivii Corral wydaje mu się miejscem jakby żywcem przeniesionym z drugiej półkuli. Te same budynki, kutry, silny wiatr, szare chmury nad naszymi głowami, chłodne powietrze, zapach oceanu. Uczucie powrotu do domu okazuje się jednak złudne: o tym, że jesteśmy w Chile, przypomina tutejsza roślinność, wzgórza gęsto pokryte wysokimi drzewami oraz pozostałości fortu, po którym plączą się teraz przebrani za piratów miejscowi. Corral jest częścią XVII-wiecznego systemu fortyfikacji hiszpańskich, podobnie jak Niebla i Isla Mancera. Tę ostatnią można obejść wokoło w niecałe czterdzieści minut: nam zajmuje to nieco dłużej, bo czas pochłania wędrówka po plaży. Po kilkunastu minutach musimy zawrócić: leżące tu kamienie są za śliskie, wiatr wieje za mocno i żadne z nas nie chce skończyć w pieniących się zimnych falach, które zdają się coraz mocniej uderzać o brzeg. Nie wiemy ponadto, kiedy zaczyna się przypływ, a wysoka ściana ciernistych krzewów za nami nie pozwoli, jakby co, na wspinaczkę tą drogą. Wiatr huczy mniej, gdy osłonięci od wody wysokimi drzewami, zmierzamy z powrotem do kutra. Nad głowami krążą mewy i jakieś drapieżniki. Zbiera się na deszcz.

W Valdivii pada niemalże bezustannie: kiedy zasypiamy, kiedy się budzimy, kiedy jemy śniadanie, kiedy gotujemy obiad. Deszcz ustaje jednak jakoś zawsze, kiedy wychodzimy na zewnątrz. Valdivia wydaje się lubić nas, a my lubimy ją. Trzy rzeki krzyżują się w tym miejscu, ocean jest tuż za rogiem, łódź podwodna stoi w porcie, obok niej pływają foki. Spędzamy sporo czasu w budynku miejscowego targu: jemy smażone morszczuki czy łososie w restauracji na górze, popijąc je piwem, kupujemy Bjarniemu sweter i czapkę, szukamy czegoś ciekawego dla mnie. Wybieramy się na piwo do oddalonego o parę kilometrów niemieckiego browaru, ale że nasz Lonely Planet podaje złe informacje, błądzimy nieco po okolicy, zanim udaje się nam wreszcie dotrzeć na miejsce. Piwo jest dobre, ale obsługa nie potrafi liczyć i napełniając czyjś kufel, wylewa na mnie jego zawartość. Skarżymy się i dostajemy 10% zniżkę, ale rachunek nawet po tym rabacie jest za duży. Wskazuję rzeczy, których wcale nie zamówiliśmy, ktoś z obsługi przeprasza, zabiera rachunek, a po chwili ktoś inny przynosi ten sam ponownie, ale już bez rabatu. Znowu się skarżymy - kolejny rachunek opiewa na jeszcze większą kwotę. Jako że mamy już dość, sytuacja trwa dobre pół godziny, sami rozpisujemy rachunek, dajemy sobie zniżkę, zostawiamy właściwą kwotę i opuszczamy to miejsce. Nie możemy uwierzyć, że dodanie paru prostych liczb okazuje się tak trudne - z powrotem w Valdivii śmieję się z Bjarniego, mając w pamięci jego pełną oburzenia i niedowierzenia minę, gdy trzeci z kolei rachunek okazał się najwyższy. Po kilku dniach czas jest jednak opuścić Valdivię i oto teraz siedzimy w autobusie do Castro, czekając aż załadują nas na prom.

....

W Castro odbywa się festiwal, więc gdy Bjarni spaceruje po okolicy szukając nam noclegu, wszyscy tylko trzęsą przecząco głowami, a jakaś starsza kobiecina, jak tylko Bjarni zamyka za sobą drzwi, szepcze za nim ze smutkiem: "Biedny gringito". Słowa dolatują jakoś do uszu Bjarniego i ten nieomalże wpada w panikę: lądujemy w pokoju, którego normalnie pewnie byśmy nie wybrali. Sam pokój nie jest najgorszy: jest w centrum, więc wszędzie jest blisko, ma internet, jest niedrogi i całkiem spory. Ma jednak swoje wady: jest w centrum, przez co pachnie tu spalinami, a do okien nocami dobiegają śpiewy w miejscowym kościele; jest niesamowicie zimny (trzęsiemy się zwłaszcza nad ranem), zaraz obok niego znajduje się prowadzona przez właścicieli kawiarenka z internetem, przez co kilkakrotnie, wciąż ubrana w piżamę, muszę przemykać do łazienki obok mężczyzn ubranych w kurtki. Łazienka to kolejna historia: najwyraźniej używana tak przez dzielących z nami dom właścicieli, jak gości kawiarenki internetowej oraz gości zatrzymujących się w pozostałych pokojach, jest wiecznie zajęta. Gdy już wreszcie wywalczę swoją kolej, nie ma ciepłej wody. Lustro wiecznie zamazane, pralka albo pokryta kurzem, albo suszącymi się naczyniami, w kącie coś niezbyt przyjemnego pachnie w koszu na brudną bieliznę, z wanny schodzi farba, prysznic ledwo działa, a podłoga klei się do bosych stóp.

Ma to wszystko jakiś jednak urok, myślę później, na festiwalu, zajadając się pysznym mięsem z grilla i popijając czerwone wino. To Argentyna miała mnie zachwycać jedzeniem, a zamiast tego dopiero w Chile poznaję, co to znaczy dobry stek. Kilka godzin wcześniej podziwiałam jeźdźców na rodeo, sama nawet zeszłam na scenę, i teraz jestem z siebie niezwykle dumna. W plecaku spoczywa butelka Licor de Oro, miejscowego napitku: mamy nadzieję dowieźć co nieco do domu. Festiwal ma swój efekt następnego dnia w niewielkim kacu, ale słońce świeci tak jasno, że wybieramy się na zwiedzanie archipelagu i zapoznawanie się z jego kościołami. Zmierzamy do Dalcahue, skąd kolejny autobus i kolejny prom zabierają nas do Curaco de Vélez oraz Achao, malutkich miasteczek leżących na Isla Quinchao. Dzień jest niezwykle udany, pogoda dopisuje, jemy lody, smażone ryby, frytki i pijemy białe wino, wpatrując się w konie ujeżdżane na plaży.

Czuję się tu jak w domu.

sobota, 13 lutego 2010

Pucon

Pucon jest uroczym małym miasteczkiem, z drewnianymi domami i kwitnącymi ogrodami, położonym nad jeziorem, które otaczają czarne plaże. W tle dominuje tu zdumiewający wulkan Villarica, nieprzerwanie wydzielając dym ze swego pokrytego lodowcem stożka.

Dotarliśmy tu wcześnie rano, zanim jeszcze miasto się obudziło. Czekając, aż rozbudzi się na tyle, bym mógł wybrać się na poszukiwanie hostalu, siedzieliśmy przez chwilę przed małym sklepem, popijając kawę z automatu i zajadając się kanapkami z serem, odgrzanymi w sklepowej mikrofalówce.

Zanim minęło południe, przewędrowałem chyba całe miasteczko i znalazłem parę potencjalnych miejsc na nocleg: nie tak drogich, jak się obawialiśmy, ale też nie tak tanich, jak mieliśmy nadzieję znaleźć. Wybraliśmy Hospedaje Gonzales, wydając połowę naszego dziennego budżetu na połowę kabiny na tyłach domu. Nie dostaliśmy kluczy do bramy na teren posesji, nie mogliśmy się też kąpać w gorącej wodzie bez wcześniejszego pytania o pozwolenie. Miejsce było przyjemne, ale ograniczenia, i cena, drażniły.

Pierwszy dzień spędziliśmy na drzemce i spacerowaniu po okolicy. Znaleźliśmy biuro podróży i zarezerwowaliśmy, organizowaną przez nie, drogą wspinaczkę na szczyt wulkanu, mającą się odbyć kolejnego dnia.

Wyprawa zaczęła się zebraniem w biurze Aguaventura o godzinie 6:30 rano, założeniem butów do wspinaczki oraz spakowaniem plecaków. Połowa grupy wsiadła następnie do sporego, białego vana; plecaki umieszczono w doczepionej do vana przyczepie. Druga połowa czekała dłuższą chwilę: dopóki nie pojawiły się trzy taksówki. Najwyraźniej kierowca drugiego vana wypił odrobinę za dużo minionej nocy...

Nasza wspinaczka zaczęła się przy ośrodku narciarskim położonym na stoku wulkanu: wyciąg krzesełkowy zabrał nas na wysokość 1800 metrów n.p.m. Na górze założyliśmy ochronne ubrania, wysłuchaliśmy kiepsko wyłożonych instrukcji, jak używać naszych czekanów (musiałem później jeszcze raz wszystko wyjaśnić i zademonstrować Ewelinie), i wreszcie zaczęliśmy się wspinać.

Była to całkiem wolna, łatwa wędrówka. Jako że mieliśmy poślizg czasowy z powodu całej tej sytuacji z vanem/taksówkami, nasza grupa była jedną z ostatnich, więc jakaś setka innych turystów podążała już przed nami, pomocnie ubijając nam ścieżkę przez śnieg - i powodując, że przypadkowy kamień stoczył się w naszą stronę. Całkiem często zatrzymywaliśmy się po drodze, na tyle często, że zaczynałem się niecierpliwić tym wolnym tempem: ledwo udawało się utrzymać ciepło ciała. Ale widoki były niesamowite, więc nie można było się nudzić. Gdy wspięliśmy się wyżej, zaczęliśmy czuć zapach siarki w powietrzu, a nasi przewodnicy zaczęli przygotowywać nas do rozczarowania, jako że najwidoczniej kierunek, w jakim wiał wiatr, oznaczał, iż dymy i gazy mogą uniemożliwić nam dotarcie do szczytu.

Tak się też stało, zatrzymaliśmy się na wysokości 2440 metrów n.p.m., siedząc przez jakąś godzinę na kupie czarnych skał, zanim wreszcie nasz przewodnik ogłosił, że musimy zawrócić, opary na górze nie pozwalają na dalszą wspinaczkę, a pogoda się nie zmienia. Niechętnie przełknęliśmy to rozczarowanie, tak jak i gulkę z zazdrości: wiele mniej ostrożnych grup przed nami wciąż szło do przodu, i mogliśmy zobaczyć ludzi docierających do szczytu. Nie mając większej wiedzy o ryzyku, nie mogliśmy zdecydować, czy mamy być zawiedzeni, czy też mamy czuć ulgę, że zawracamy.

Podróż w dół była o wiele szybsza, niezła zabawa. Musieliśmy założyć wszystkie ochronne stroje, jakie mieliśmy, włączając w to grubą ochronkę na tyłek. Potem usiedliśmy na kawałku plastiku o kształcie pośladków i zjeżdżaliśmy po stokach, używając naszych czekanów za humulce. Whee!

Podsumowując, było to niezłe doświadczenie, obojgu nam się podobało. Bylibyśmy o wiele bardziej szczęśliwi, gdybyśmy dotarli na szczyt - wulkan zdawał się z nas kpić przez resztę naszego pobytu w Pucon - ale byliśmy zadowoleni, że wybraliśmy się na wspinaczkę. Ewelina chce więcej alpinizmu w najbliższej przyszłości...

Spaliśmy długo następnego dnia, wstając wreszcie, by kupić bilety autobusowe na dzień kolejny i zarezerwować wycieczkę do pobliskich gorących źródeł na wieczór. Zjedliśmy potem tani, ale smaczny, obiad w jednym z miejsc na naszej ulicy i przebraliśmy się w stroje kąpielowe zanim wybraliśmy się na plażę.

Pogoda zmieniła się jednak w międzyczasie, słońce przestało świecić na tyle, by można było siedzieć nad wodą. Wypożyczyliśmy rowerek wodny i pedałowaliśmy przez jakieś pół godziny po jeziorze, ale na tym skończyliśmy.

Najlepszy punkt tego dnia przyszedł razem z wieczorem, gdy wpakowaliśmy się do vana razem z czwórką młodych Chileńczyków na wakacjach, zmierzając w stronę term Los Puzones.

Źródła były cudowne. Spróbowaliśmy sześciu różnych prymitywnych baseników wykonanych z szorstkiego kamienia i wypełnionych ciepłą wodą. Baseny znajdowały się zaraz obok grzmiącej rzeki i były otoczone lasem. Niebo było czyste, zanim dotarliśmy na miejsce, zrobiło się ciemno i w miarę upływu czasu mogliśmy podziwiać coraz więcej gwiazd, co było naprawdę niesamowite.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był fakt, iż Orion był odwrócony do góry nogami - jesteśmy wreszcie na tyle daleko na południu, że ta zmiana stała się widzialna. Potem ujrzeliśmy przelatujące satelity, wreszcie - Drogę Mleczną i o wiele więcej gwiazd, niż można byłoby policzyć. Było perfekcyjnie.

Dwie godziny minęły szybko, skończyło się nam piwo, i niechętnie musieliśmy opuścić źródła, by zmierzać do domu. Ewelina, która wcale nie chciała opuścić tego miejsca aż do ostatniej chwili, zasnęła prawie natychmiast i spała przez całą drogę do domu z głową na moich kolanach. To też było przyjemne.

Następnego dnia spakowaliśmy nasze torby i wsiedliśmy do autobusu do Valdivii.

wtorek, 9 lutego 2010

Santiago

W Santiago zatrzymaliśmy się na trzy noce, czwartej pakując się do autobusu w stronę Pucon.

Niewiele ciekawego wydarzyło się w Santiago, głównie wędrowaliśmy po mieście. Po Valparaiso, Santiago nieco nas zawiodło: za duże, za drogie, zbyt tłumne, i nie tak urocze jak jego poprzednik. Podejrzewam, że pewnie znacznie bardziej docenilibyśmy Santiago, gdybyśmy dotarli tam przed Valparaiso. Zwłaszcza artystyczna dzielnica Bellavista miała w sobie spory potencjał: drzewa ustawione w liniach wzdłuż ulic, liczne bary i kawiarnie, sporo skomplikowanych, ślicznych graffiti. Nie byliśmy po prostu w odpowiednim nastroju.

Któregoś dnia najprawdopodobniej widzieliśmy prezydenta, sądząc po barierkach, mediach i radosnym tłumie - nie rozpoznaliśmy go jednak.

Najbardziej dramatyczne momenty nie były w ogóle powiązane z miastem, i wydarzyły się ostatniego dnia: mój laptop zaczął się źle zachowywać, moje lokatorki ogłosiły, że chciałyby się wyprowadzić tak szybko, jak to tylko możliwe, a ja cierpiałem z powodu bólu głowy.

No cóż.

piątek, 5 lutego 2010

Valparaiso

W Valparaiso to Ewelina miała znaleźć nam hotel, więc, zostawiony samemu sobie, siedziałem przy piwie i laptopie w barze,do którego wpadliśmy po krótkiej przejażdżce taksówką z dworca autobusowego do lepszej dzielnicy.

Ewelina znalazła nam nocleg bardzo szybko, prawie za szybko... Podejrzewałem, że ponieważ nie chciało się jej chodzić, to po prostu wybrała pierwsze miejsce, które oferowało nam pokój. Ewelina niezbyt lubi szukanie noclegów.

Ale miejsce okazało się bardzo przyjemne: La Bicicleta, B&B prowadzone przez francuskiego mężczyznę, jego małego chłopca i (jak przypuszczamy) jego żonę. Mieliśmy dla siebie wygodny, przestronny pokój oraz śniadanie podawane każdego ranka na słonecznym dziedzińcu przed domem. Chłopczyk zwykle bawił się, gdy jedliśmy - na ile mogliśmy to stwierdzić, balony napełnione wodą były dla niego najlepszą rzeczą na świecie, tata - zaraz za nimi. Było to niezwykle urocze.

I tak też wyglądała reszta Valparaiso: uroczo. To miasto szalonych wzgórz, plaży o niesamowitych falach, portu wypełnionego statkami floty wojennej i domów o zabawnych kształtach czy pomalowanych kolorowym graffiti. Mieliśmy sporo zabawy po prostu spacerując po okolicy z naszym aparatem, jak zwykle, ale także podobało się nam muzeum marionetek, na które natknęliśmy się przypadkiem czy późniejszy występ klaunów w tym samym miejscu. Jeden z dni spędziliśmy również na odpoczywaniu na ławce, wpatrując się w fale i czytając.

Jedną z ważniejszych atrakcji w Valparaiso są tutejsze ascensores, ponad stuletnie windy, które trzęsą się i terkoczą, niosąc cię w górę lub w dół po stromych wzgórzach, które otaczają centrum miasta. Przejechaliśmy się kilkoma, jedna z nich - najstarsza - miała już ponad wiek i początkowo zasilana była maszyną parową. Świetna zabawa i, jak wszystko tutaj, niezwykle urocza rzecz.

Valparaiso bardzo się nam spodobało.

Jedyną negatywną rzeczą, jeśli chodzi o nasz pobyt w tym mieście, byłem ja martwiący się o pieniądze. Ceny w Argentynie, a teraz w Chile, w połączeniu z naszymi zwyczajami z terenów bardziej na północ, oznaczały, że na ten moment niemal dziennie przekraczaliśmy nasz budżet wyznaczony przez wszechmocny Arkusz Kalkulacyjny. Oznaczało to również, że nie mieliśmy żadnych pieniędzy na jakiekolwiek wycieczki czy inne zajęcia, i że pieniądze prawdopodobnie wyczerpią się nam zanim wrócimy do "prawdziwego świata". Eeek!

Obgadaliśmy temat i zdecydowaliśmy się obniżyć nieco nasze oczekiwania. Restauracje (z wyjątkiem ofert obiadowych) nie mogły już więcej być rzeczą codzienną, prywatna łazienka i bezprzewodowy internet stały się symbolem luksusu, a nie celem. Zdecydowaliśmy się też nosić przy sobie znacznie mniej gotówki, by łatwiej było sprostać narzuconym sobie ograniczeniom.

... i tak przestałem panikować, mogliśmy powrócić do cieszenia się naszą podróżą.

....

Jako że pisane jest to parę tygodni później, mogę oszczędzić wam niepewności i donieść, że z powrotem trzymamy się budżetu i jesteśmy perfekcyjnie szczęśliwi.

Okazuje się, że standard życia w Chile jest o wiele wyższy niż było to bardziej na północy, zatem te zmiany nie stanowią zbytniego poświęcenia. Tanie hostele są tutaj znacznie, znacznie przyjemniejsze niż "okazje", których gdzie indziej nauczyliśmy się unikać. To samo można też powiedzieć o jedzeniu i piciu. Co więcej, ku naszemu zaskoczeniu, Chile wydaje się być nieco tańsze niż Argentyna.

Zapewne jest to też dobry trening przed prawdziwym życiem - wiemy, że nie będziemy w stanie każdego dnia stołować na mieście, kiedy wrócimy do domu...

wtorek, 2 lutego 2010

W krainie winem płynącej

Mendoza budzi się do życia dwa razy w ciągu dnia: rankiem, gdy wszyscy śpieszą się do pracy oraz wieczorem, gdy wszyscy śpieszą się na spotkania ze znajomymi. Właśnie za oknami zapada zmrok i ulice zapełniają się ludźmi. Światła mieszają się ze sobą: reflektory przejeżdżających samochodów, neony nad restauracjami, uliczne latarnie. Szerokie ulice wyłożone są rzędami wysokich drzew, których korony przesłaniają okna budynków. Kilka metrów od nas znajduje się największy plac, jaki kiedykolwiek widziałam w centrum miasta: to nie rynek, a park właściwie. W 1861 roku potężne trzęsienie ziemi całkowicie zniszczyło Mendozę: miasto trzeba było zbudować od nowa. Pamiętając o tej katastrofie, zdecydowano się na szereg innowacji, które - w razie potrzeby - ulatwić mają przetrwanie kolejnego trzęsienia. Stąd te szerokie ulice i ogromny plac centralny, który służyć ma za punkt ewakuacyjny, gdy nastąpi najgorsze. Póki co, wieczorami swoje stragany rozkładają tu miejscowi rękodzielnicy. Kupić można wszystko: biżuterię, kalejdoskopy, skórzane torebki i portfele, drewniane półmiski na dipy, kolorowe maski, słodycze, maskotki, dżemy. Rozentuzjazmowane dzieci biegają pomiędzy straganami, zaglądają wgłąb fontann, bawią się w chowanego za drzewami. Główny plac otaczają cztery mniejsze, oddalone od niego o kilka przecznic. Fontanny, kanały, nieustannie podlewane trawniki, drzewa - wszędobylska obecność wody i zieleni sprawia, że człowiek zapomina, iż znajduje się na pustynnym terenie. Dzięki niesamowitej irygacji w mieście żyje się przyjemnie - i nie odczuwa się upałów, które palą okoliczne ziemie.

Siedzimy w jednym z wielu tutejszych restobarów: miejsc, gdzie z głośników płynie przyjemna, relaksująca muzyka, jedzenia nie konsumuje się bez wina i każdy może korzystać z bezprzewodowego internetu. Odpoczywamy po dniu spędzonym w Maipu, miasteczku oddalonym o parę kilometrów od samej Mendozy. Odpoczywamy po dniu spędzonym na pokonywaniu kilku kilometrów asfaltowej drogi w nieznośnym słońcu, na kiepskich rowerach, z przerwami na wino, oliwki i jeszcze więcej wina. To niezwykłe, o ile lepiej ono smakuje, gdy pozna się tajniki jego produkcji.

Jak dotąd, wino było dla mnie po prostu winem: tanie, droższe, tak naprawdę bez większego znaczenia. Można mnie nawet było określić mianem winnego profana. Choć naoglądawszy się filmów, w skrytości ducha marzyłam o swojej własnej plantacji (gdzieś na wzgórzach Francji, małe miasteczko, wszyscy się znają, spory dom...), to jednak nigdy nie zebrałam się w sobie na tyle, by przynajmniej zajrzeć na strony wikipedii. Dziś czuję, że moja głowa pęka od nadmiaru interesujących wiadomości. Wiem już, jak powstaje różowe wino. Wiem, że każdy rodzaj winogrona wymaga nieco innego systemu nawilżania. Znam różnicę pomiędzy winem młodym, reservą, grand reservą czy winem premium. Wiem, jak wyglądają narzędzia używane przy produkcji tego napitku. Wiem, że beczkę powinno się przerabiać na meble po jej trzeciu użyciu. Wiem, że do Mendozy korki sprowadzane są z Portugalii. Wiem, że nie wolno pić Malbeca we Francji i że ten rodzaj wina smakuje najlepiej w Argentynie. Zajadając się oliwkami produkowanymi w okolicznej fabryce i chcąc udowodnić Bjarniemu, jak dużo juz wiem, żartuję, że w 2004 roku mieli tu na pewno rewelacyjne winobranie, najlepsze od lat. Śmiech zastyga mi na ustach w winiarni Di Tomasi, gdzie przewodniczka pokazuje nam półki, na ktorych stoi ich najdroższe wino. Wyprodukowano zaledwie cztery tysiące jego butelek, są one własnoręcznie numerowane przez właścicielkę winarni i sprzedawane tylko tutaj, na miejscu. Jako że winogrona pochodzą z najlepszego możliwego zbioru, zdecydowano się ograniczyć ich sprzedaż do tysiąca butelek rocznie - reszta zbiera kurz na półkach, co dodaje im tylko uroku. Rok zbioru? 2004... Kupujemy butelkę, mając zamiar wypicia jej zawartości przy specjalnej okazji, i wracamy do domu. Przystajemy po drodze, wpatrując się w Aconcagua, najwyższy szczyt Andów. Góra zachwyca i onieśmiela zarazem - z tak daleka czuje się płynącą z niej potęgę. Oddajemy wypożyczone rowery i łapiemy nadjeżdżający z naprzeciwka autobus do Mendozy. Kilkanaście minut później docieramy na miejsce i oto teraz odpoczywamy w restobarze.

Siedzę z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie, słuchając jazzu i wspominając dzisiejszy dzień. Choć jak dotąd nie udaje mi się zauroczyć Argentyną, to dla tego jednego z najniezwyklejszych widoków w naszej podróży warto było się tu pojawić: winiarni ciągnących się aż po horyzont, aż po ośnieżony szczyt niesamowitej Aconcagua.

The past!