niedziela, 29 listopada 2009

Nauta

Tam, gdzie rzeka Maranon przepływa obok Nauty, zaraz zanim połączy się z Amazonką, nasze plany nagle uległy zmianie.

Podsłuchaliśmy otóż, że grupa młodych ludzi ze Stanów Zjednoczonych, płynących razem z nami na barce, wysiada tu na ląd, by złapać autobus do Iquitos. Zamiast przebywania na łodzi przez kolejnych 8 godzin, mieli nadzieję dotrzeć do Iquitos drogą lądową w czasie krótszym niż dwie godziny.

Zabrzmiało to dla nas całkiem pociągająco. Po tak długim okresie utknięcia w Yurimaguas wciąż czujemy potrzebę poruszać się tak szybko, jak tylko możliwe...

A zatem, Ewelina i ja prędko spakowaliśmy nasze rzeczy, wykonując to zadanie dokładnie na czas, zanim Eduardo V dopłynął do brzegu. Pięć minut później mknęliśmy w naszej mototaksówce ulicami Nauty, by za jakieś pół godziny trzymać się kurczowo siedzeń w rozklekotanym, starym chińskim autobusie, który gwałtownie przechylił się na bok, wjeżdżając na nowiutką, błyszczącą drogę, z nami w środku i naszym bagażem omal nie zlatującym z dachu na ziemię.

Dwie godziny potem byliśmy w Iquitos!

czwartek, 26 listopada 2009

Rezerwat Pacaya-Samiria

Rezerwat Pacaya-Samiria jest największym rezerwatem Peru. Ten punkt GPS wskazuje najdalsze miejsce, do którego dotarliśmy: jezioro zamieszkane przez siedem amazońskich delfinów.

Pierwszego dnia w Lagunas u Manuela Rojas zarezerwowaliśmy czterodniową wyprawę do tego rezerwatu, mając nadzieję zobaczyć choć mały jego fragment. Zapłaciliśmy 100 PEN na osobę za dzień, za dwóch przewodników wiosłujących nas wokoło, karmiących nas i pokazujących nam zwierzęta. Kolejne 20 PEN na osobę za dzień pochłonęła opłata za przebywanie w parku. Nie tak najgorzej - i znacznie taniej niż ceny, o jakich wspominał nasz Lonely Planet.

Nasza podróż w głąb dżungli rozpoczęła się od szaleńczej jazdy mototaksówką: 6 osób, pakunki, wiosła i prowiant trzęsły się przez jakieś pół godziny po błotnistych ulicach Lagunas i wąskiej leśnej dróżce do rezerwatu. W trakcie przejażdżki parę razy utknęliśmy w błocie, i - ponieważ przebiła się opona w naszym pojeździe - końcowy odcinek musieliśmy pokonać pieszo... ale dotarliśmy do rezerwatu!

Nasi przewodnicy, Esteban i Nilo, przenieśli nasze rzeczy z taksówki na tak na oko sześciometrowe czółno z wydrążonego pnia, podczas gdy my płaciliśmy za wstęp do rezerwatu. Potem zajęliśmy nasze miejsca: Ewelina i ja w środku łódki, nasi przewodnicy na jej końcach. I wyruszyliśmy w drogę.

Wiosłowanie przez dżunglę jest bardzo relaksującym, spokojnym sposobem podróżowania, przynajmniej kiedy sam nie musisz wiosłować. Rzeka nie wydawała prawie żadnych dźwięków, nasi przewodnicy wiosłowali cicho, by nie wystraszyć żadnego zwierzęcia, które moglibyśmy napotkać. Kiedy coś mówliśmy, rzadko, instynktownie ściszaliśmy nasze głosy, wpasowując się w klimat.

Małe, szare małpy na drzewach nad naszymi głowami były pierwszymi stworzeniami, które napotkaliśmy: wspinały się w górę, skakały z drzewa na drzewo, wydając zaskakująco głośne odgłosy przy poszukiwaniu jedzenia. Przebywanie tak blisko nich było niezwykłe: świetnie było zobaczyć je tak wolne i dzikie, nie zamknięte w jakimś zoo.

Jako kolejne napotkaliśmy duże pająki pod pniem w połowie zanurzonego w wodzie drzewa, a jako trzecie - kilka śpiących nietoperzy wampirów na innym drzewie. Esteban obudził je plusknięciem wody, zmuszając je do lotu.

Widzieliśmy ptaki: czaple, tukany, papugi, jastrzębie i wiele innych, których nie jestem w stanie nawet nazwać.

Widzieliśmy mnóstwo owadów: ważki atakujące swoim nurkowaniem taflę rzeki; kaskady skaczących wodnych pluskiew wylewająych się z korzeni drzew na powierzchnię wody; ogromne, brzęczące pszczoły; piękne motyle, duże i małe, we wszystkich kolorach tęczy; wiele rodzajów mrówek, much, os, modliszek, pająków. Czasem widzieliśmy komary zanim nas ukąsiły, czasem nie.

Ssaki: Jako dodatek do małpek z dnia pierwszego, zobaczyliśmy jeszcze z bliska dwa inne ich gatunki, widzieliśmy również leniwca na nieco oddalonym od nas drzewie. Zobaczyliśmy delfiny, a Esteban - raczej niegrzecznie - obudził śpiącego w swojej norze lobo (wydra? bóbr?), wycinając przy pomocy wiosła dziurę w jego kryjówce... jeden z dwóch jej mieszkańców prychnął gniewnie, gwałtownie wskoczył do wody i następnie przyglądał się nam, oddalony od nas o jakieś 20 metrów w dół rzeki, podczas gdy drugi wciąż prychał, schowany głębiej w swej norze.

Pierwszej nocy w drewnianej chacie poznaliśmy parę z Danii i ponownie spotkaliśmy niemieckiego inżyniera, który razem z nami jechał mototaksówką w stronę dżungli. Wieczór skończyliśmy na kilkugodzinnej rozmowie, głównie o podróżach. Bawiliśmy się przy tym na tyle dobrze, że zapomnieliśmy o planowanej na tę noc wyprawie w poszukiwaniu krokodyli - przypomnieliśmy sobie o niej dopiero, gdy jeden z przewodników pojawił się z latarką przywiązaną do głowy oraz małym krokodylem w rękach. Potrzymaliśmy krokodyla, pozując do zdjęć, a potem (jak przypuszczamy) został on ponownie wypuszczony na wolność.

Dżungla nie oznaczała jednak samej zabawy i egzotycznych zwierząt - nasz luksusowy środek transportu miał dwie wady: słońce i monotonność.

Większość czasu byliśmy całkowicie wystawieni na promienie słoneczne, momentami tylko jakieś przypadkowe drzewo odchylało się na tyle daleko, by dostarczyć odrobinę cienia. Przez pierwsze dwa dni na niebie nie było żadnego znaku chmur, więc szybko zrobiło się niesamowicie gorąco w naszym czółnie. Ponadto, ku mojemu zdziwieniu, po raz pierwszy w życiu doznałem oparzenia słonecznego na tyłach moich dłoni - zdaje się, że uboczny efekt zażywania naszych tabletek przeciw malarii (zwiększona wrażliwość na słońce) pokonał tak krem przeciwsłoneczny z filtrem 50, jak i aklimatyzację czy opaleniznę, jaką nagromadziłem w ciągu ostatnich miesięcy. Dziwne i niezbyt wygodne.

Wreszcie, monotonność. Pomimo imponującej listy zwierząt, jakie zobaczyliśmy, przez większość czasu płynęliśmy wzdłuż rzeki w ciszy, mając po naszych bokach nieprzeniknione ściany zieleni i za towarzyszy - trzy czy cztery gatunki tych samych owadów. Nie mogliśmy rozmawiać, ponieważ wystraszyłoby to zwierzęta, i nie mogliśmy zasnąć, ponieważ spalilibyśmy się na słońcu i przegapilibyśmy zwierzęta... więc siedzieliśmy bezczynnie, czekając i mając nadzieję, że coś, cokolwiek, wydarzy się ciekawego. Na początku było to relaksujące, ale po kilku godzinach musieliśmy przyznać, że jesteśmy całkiem znudzeni.

Z powodu ponad stu ugryzień komarów na jej nogach, Ewelina nie mogła ponadto usiedzieć na miejscu bez drapania. Toteż, podejrzewając, iż wady dnia pierwszego tylko przewyższą zalety kolejnych dni, o poranku drugiego dnia zdecydowaliśmy się skrócić naszą wycieczkę z czterech dni do trzech. Nasi przewodnicy podeszli do tej decyzji ze spokojem i jak tylko zapewniliśmy ich, że nie chcemy zwrotu pieniędzy, radośnie dostosowali swoje plany.

Nie żałowaliśmy naszej decyzji; drugi dzień rzeczywiście przyniósł te same problemy, co pierwszy: moje oparzenia pogorszyły się tylko, ugryzienia Eweliny swędziały, a dżungla stała się odrobinę bardziej znajoma i odrobinę mniej ekscytująca.

Nasz trzeci, ostatni, dzień był lepszy. Wiosłowaliśmy w drodze powrotnej w górę rzeki, nasi barczyści przewodnicy pracujący ciężko, walcząc z prądem. Było pochmurnie i... padało! Padało ulewnie przez chwilę, tak jak to musi w deszczowym lesie. Ewelina schroniła się pod naszą parasolką, a ja wyglądałem na zewnątrz spod kawałka folii dostarczonej przez naszych przewodników. Esteban i Nilo, mokrzy, wiosłowali do przodu, a kiedy zapytałem, czy nie przeszkadza im ten deszcz, Esteban powiedział, że woli jak pada: jest to bardziej odświeżające, fresco.

Ostatni dzień był również tym, kiedy zobaczyliśmy większość małp i leniwca, a także dniem, kiedy zaraz po obiedzie ujrzeliśmy, jak deszcz zbliża się do nas wzdłuż rzeki niczym ściana wody; wreszcie dniem, kiedy znalazłem martwego, bezgłowego węża unoszącego się na rzece. To był udany dzień.

Ale słońce, a razem z nim i upał, pojawiło się znowu na jakąś godzinę zanim dotarliśmy do celu, co sprawiło, że byliśmy zadowoleni mogąc opuścić naszą łódeczkę i nie żałowaliśmy skrócenia naszego pobytu.

Wizyta w dżungli była niezwykłym doświadczeniem, ale dla nas, ciągle zmęczonych upałem i zniecierpliwionych po tym, jak utknęliśmy z durem brzusznym w Yurimaguas, trzy dni okazały się wystarczające.

wtorek, 24 listopada 2009

Lagunas

Dotarliśmy do Lagunas około 4tej rano, przywitani lekką mżawką. Ludzie wygramolili się z łodzi na błotnisty, na oko dwumetrowy, brzeg rzeki, ostrożnie balansując swoimi bagażami i przeciskając się między nowymi, pełnymi żądzy dostania się na pokład, pasażerami, gramolącymi się tą samą ścieżką w dół. Jakimś cudem, nikt nie skończył w rzece.

Powiedziano nam, że Lagunas pozbawione będzie elektryczności, ale okazało się inaczej: przyćmione latarnie przekłuwały mrok, oświetlając zabłocone ulice i proste, niepomalowane drewniane domy ze słomianymi dachami. Wszędzie słychać było głośną muzykę, wydobywającą się z czy to z domów, czy z barów, czy z klubów nocnych - nie mogliśmy powiedzieć.

Nieco później dowiedzieliśmy się, że większość mieszkańców Lagunas wstaje około 4tej rano, by odwiedzić targ, wypić mocny trunek lub trzy, i opuścić następnie miasteczko, wyruszając do pracy na swoich polach. Zatem, prawdopodobnie, przybyliśmy do miasta o całkiem ruchliwej porze. Dowiedzieliśmy się także, że wyłącza się tu elektryczność, ale tylko w ciągu dnia, gdy wszyscy i tak pracują na polu.

Może dlatego tylko dwie mototaksówki czekały w porcie, może kierowcy byli zbyt zajęci przewożąc miejscowych... a może wszyscy byli gdzieś na imprezie?

Jakikolwiek by to nie był powód, zanim pozbieraliśmy nasze bagaże, obie taksówki zniknęły w oddali, by nigdy nie powrócić. Obie podążyły wzdłuż tej samej błotnistej drogi, która zdawała się być odrobinę ważniejsza od pozostałych: miała wylany betonem chodnik. Zatem po odczekaniu jakiejś pół godziny zebraliśmy nasze torby i, idąc w ślady innych pasażerów, zaczęliśmy spacer po jedynym kawałku betonu w zasięgu naszego wzroku.

Szliśmy i szliśmy, zdumieni, jak duża to była wieś. Dotarcie do domu gościnnego Miraflores, wspomnianego w naszym przewodniku, zajęło nam ponad pół godziny oraz wymagało eskorty starszego, podchmielonego mężczyzny, napotkanego po drodze. Hostal był bardzo podstawowy, ale nie dbaliśmy o to, po prostu zajęliśmy pierwszy z brzegu pokój i zasnęliśmy wtuleni na jednym z wąskich łóżek.

Następnego dnia cieszyliśmy się zimnym prysznicem, jajkami i rozpuszczalną kawą, po czym wyszliśmy pozwiedzać. Znaleźliśmy spory, pustawy plac centralny, znaleźliśmy malutki targ, wymieniliśmy parę zdań z córką Klevera (właściciela najczęściej wspominananej tu agencji turstycznej) i porozmawialiśmy z jednym z ich konkurentów, Rojas. Poznaliśmy Leo, przystojnego młodego Holendra, ktory zakochał się w tym mieście i kupił tu kawałek ziemi. Leo przedstawił nas Estebanowi, przewodnikowi z agencji Rojas, który miał zabrać nas do dżungli. Esteban podarował nam małe, ręcznie wykonane wiosło. Pozwoliliśmy miejscowym dziewczynkom pobawić się naszym aparatem i zjedliśmy smacznego kurczaka w jedynej jadalni na placu centralnym.

Podsumowując, Lagunas było przyjemne, tanie, przyjacielskie i, ostatecznie, nudne. Ewelinie się tu jednak całkiem podobało, zgaduję, że jest mniej uzależniona od różnorodności i elektryczności ode mnie.

Naszym największym problemem w Lagunas była nagła popularność Eweliny wśród miejscowych insektów. Nie wiemy, czy były to komary, czy owady zamieszkujące wilgotny, zapadający się materac w Miraflores - tak czy siak każda z nóg Eweliny została pogryziona w tuzinach miejsc. W pewnym momencie, po ponad 40-tu tylko na jednej nodze, przestałem liczyć ugryzienia.

Leo zapewnił nas, że w Lagunas nie ma ani dengi, ani malarii, więc ten atak nas za bardzo nie przeraził, ale ostudził nasz zapał, jak tylko dotarliśmy do dżungli, i był jednym z powodów, dla których skróciliśmy naszą wycieczkę.

Gdy po trzech dniach wiosłowania po rezerwacie wróciliśmy do Lagunas, do naszej wiedzy o mieście dodaliśmy mały jarmark na placu centralnym, bar z sokami, bar z piwem i biura towarzystw żeglugowych. Kupiliśmy bilet do Iquitos (50 PEN za jeden) i spędziliśmy długie godziny, czekając na łódź, znudzeni i śpiący.

Eduardo V miał przybyć między 1szą a 2gą rano, pani przy biurku nakazała nam być w porcie przed północą, na wypadek, gdyby łódź przypłynęła wcześniej - prom pojawił się o 3ciej. Nie byliśmy pod zbytnim wrażeniem, ale byliśmy szcześliwi, że znowu jesteśmy w drodze.

No i przynajmniej była to większa, przyjemniejsza łódź niż Eduardo VII.

Na łodzi!

A więc udało się nam, opuściliśmy Yurimaguas. Wstaliśmy około siódmej, zjedliśmy śniadanie i złapaliśmy mototaksówkę do portu, by potwierdzić, że łódź odpływa za kilka godzin.

Kilka godzin minęło i teraz siedzimy w naszych hamakach na Eduardo VII, a mój GPS stwierdza, że to, co miało być 10-cio godzinną przeprawą, dotarciem do Lagunas koło północy, zajmie nam prawie na pewno 14 godzin, lub więcej. Jest 21.30, a my nie jesteśmy nawet w połowie drogi.

Wolna, wolna łódź.

Przygoda jak dotąd jest jednak ciekawa. Po raz pierwszy rozwiesiliśmy nasze hamaki właśnie tutaj, na pomalowanym na niebiesko, górnym pokładzie. Na górze ludzie, na dole zwierzęta, silniki i pozostałe pakunki. Gdy rozglądaliśmy się tu tego ranka, cała ta spora przestrzeń była pusta. Teraz pełna jest jednak hamaków, przeplatających się w dwóch rzędach kolorów targu. Tuziny ludzi zawieszonych pod sufitem, ich bagaż i buty na podłodze, niewiele miejsca na spacery. Gdy połykam swój Ciproflax, zabijając mój dur brzuszny jedną tabletką raz po razie, nasłuchuję kaszlu mężczyzny cztery hamaki obok i dociera do mnie, że jestem w odpowiednim miejscu, by załapać tą sławną grypę, która teraz grasuje po okolicy...

Przybyliśmy na łódź na tyle późno, by zająć miejsce na jej tyłach, obok stołu, przy toaletach, z silnikiem dudniącym na dole i przy trwającej właśnie grze w pokera, rozpoczętej po zapadnięciu mroku. Nie najlepsze miejsce do snu, ale nie planowaliśmy spać. No cóż.

Przetrwaliśmy zaciekawienie i wygłupy dzieciaków z pokładu. Zrobiliśmy parę zdjęć, dzieciaków i naszego otoczenia. Dotarło do nas dlaczego, zanim opuściliśmy brzeg, na łodzi pojawiły się panie sprzedające plastikowe pojemniki: potrzebujesz jednego na jedzenie serwowane na pokładzie. Panie sprzedawały również łyżki.

Samo jedzenie było proste i smaczne: ryż, plasterek olbrzymiego ugotowanego ziemniaka, kawałeczek kurczaka.

Nauczyłem się sporo o radzieckich szpiegach, właśnie skończyłem czytać poświęconą im książkę, którą Ewelina przechwyciła w hostalu w Baños. Ewelina w międzyczasie rozszerzyła swoje słownictwo i umysł, czytając kopię "Fahrenheit 451", którą znalazłem w Cuence.

Ale teraz zdaje się być właściwa pora na sen, na moją pierwszą drzemkę na hamaku na łodzi w Dolinie Amazonki. Jak dziwnie!

piątek, 20 listopada 2009

Dur brzuszny w Yurimaguas

Opuszczenie Yurimaguas okazuje się ostatnio zaskakująco trudne. Drugiego dnia tutaj zmogło mnie drobne przeziębienie, tak przynajmniej myślałem. Nie chcąc chorować w dżungli, z dala od pomocy medycznej, zdecydowaliśmy, że powałęsamy się po okolicy przez parę dni, dopóki nie poczuję się lepiej.

Parę dni minęło i chociaż czułem się odrobinę lepiej, nowiutki termometr poinformował nas, że wciąż mam niewielką gorączkę (37.5ºC). Zdecydowaliśmy się czekać nieco dłużej.

Po 6 nocach, mimo że w dalszym ciągu miałem nieznaczną gorączkę (37.2ºC), o 9tej rano wybraliśmy się na przystań, by potwierdzić, że nasza łódka wypływa o godzinie 12tej. Niestety! Opóźniona do godziny 15.00. Porozmawiałem z kapitanem, który stwierdził, że powinniśmy wrócić przed 13.00. Ok...

Zatem zaraz po 12tej wymeldowaliśmy się z uroczego Hostalu Naranjo, zapakowaliśmy torby na mototaksówkę i wyruszyliśmy w drogę! Ale tylko na przystań, gdzie po przybyciu zobaczyliśmy, iż wyraz "hoy" został wymazany z tablicy naszej łódki, a w jego miejsce pojawił się wyraz "mañana". 9ta rano, przypuszczalnie. Zastanawialiśmy się nad noclegiem na łodzi, ale ostatecznie wyruszyliśmy z powrotem do hostelu, by ponownie się zameldować.

Po tym porannym rozczarowaniu, zdecydowaliśmy, że najwyższy czas znaleźć odrobinę rozrywki w tym mieście. Złapaliśmy nasze pamiątkowe szachy (produkt chiński, najprawdopodobniej, kupiony w Otavalo, Ekwador) i mototaksówką pojechaliśmy w stronę placu, na którym - jak nam powiedziano - bawią się młodzi ludzie. Zajęliśmy miejsca w barze, który gości walki kogutów w weekendy, i jeszcze nie zdążyliśmy rozpocząć gry, gdy dołączył do nas 19-letni muzyk, taszczący ze sobą gitarę i 11-letnią siostrzenicę.

Zaraz po tym nastąpiła lekcja gry w szachy, picie sporej ilości piwa, tańce i oglądanie okropnych wideoklipów, z naszym przyjacielem i kilkoma młodymi damami w roli głównej, damami, które najwyraźniej nie chciały niczego więcej od życia jak przed kamerą całować się z języczkiem z naszym artystrycznym znajomym. Po wysłuchaniu, napatrzeniu się i ostatecznie byciu obdarowanym DVD, wydrukowaną biografią i oryginalnym dziełem (rysunek jednorożca, wykonany ołówkiem), doszliśmy do wniosku, iż jego talent nie dorównywał jednak jego opinii o sobie samym.

Po tej przygodzie nastąpiła chińszczyzna. Nie byłem zbyt głodny, ale zauważyłem wyglądającego na wygłodzonego ośmio- czy dziewięcioletniego chłopca, zaglądającego do środka i podkradającego pozostałości jedzenia ze stolików, które opuścili już goście restauracji. Poprosiłem więc zapakowanie na wynos mojego makaronu i resztek mięsa Eweliny, i, przy wyjściu, wręczyłem pakunek chłopczykowi, razem z połową coca-coli. Zniknął natychmiast, a my udaliśmy się do domu.

Jakby dla ukoronowania tego całkiem zajętego dnia, nie udało mi się złapać za wiele snu tej nocy: nieustannie musiałem odwiedzać łazienkę i było mi zimno, moja gorączka zdecydowanie ruszyła do góry. Gdy nad ranem, wyczerpany, sprawdziłem swoją temperaturę, podskoczyła już ona do 38.7ºC, o jeden stopień więcej niż najwyższa dotychczas. Czas był wyruszyć do lekarza.

Szczęśliwie, na tej samej ulicy co Hostal Naranjo, znajduje się klinika "Virgin de las Nieves", oddalona od niego o jakieś dwie przecznice. Zatem około 10.30 siedliśmy naprzeciw pielęgniarki, opisując symptomy łamanym hiszpańskim - kiedy zapytaliśmy o kogoś, kto mówi po angielsku, zaśmiała się przyjaźnie i przecząco potrzęsła głową. Sprawdziła mi ciśnienie (100/70), zważyła mnie (75 kg z butami, odkąd opuściłem Islandię, nie byłem lżejszy!) i wypełniła jakąś formę. Parę minut później zaprowadzono nas do gabinetu doktora i zmuszono do powtórzenia mu naszej historii oraz pokazania mojej małej, żółtej książeczki szczepień.

Jego werdykt: denga lub dur brzuszny, tylko testy mogą stwierdzić, co. Zatem pobrano mi odrobinę krwi, po czym z plastikowym pojemnikiem w foliowej torebce, małą szklaną fiolką i papierem toaletowym odesłano do łazienki. Chcieli wszystkiego po trochu...

Ewelina i ja wróciliśmy do kliniki około 2giej po południu i czekaliśmy jakieś pół godziny na wyniki. Dur brzuszny i nieprzyjemny zarazek w żołądku.

Najwyraźniej szczepionka przeciw durowi, jaką dostaliśmy w Dublinie, jest skuteczna tylko w 50-80%, ale prawdopodobnie dzięki niej mój przypadek jest całkiem łagodny. Lekarz przepisał mi wiele rzeczy: dwie pigułki na mój żołądek oraz Ciproflax na sam dur brzuszny. Ogólnie, dziesięciodniowy kurs. Plus, co bardziej przerażające, trzy różne zastrzyki, które nakazał mi wziąć natychmiast.

Zaniepokojeni, ale nie sprzeciwiający się, powędrowaliśmy z powrotem do pielęgniarki. Tam, po raz pierwszy odkąd pamiętam, miałem jedną z tych rurek przymocowaną do ramienia, podczas gdy pielęgniarka używała jej do wstrzyknięcia w mój krwiobieg zawartości trzech gigantycznych strzykawek pełnych rozrzedzonego leku. W miarę rozcieńczania mej krwi, a może jak ciśnienie w żyłach poszło do góry, zaczęłem odczuwać mdłości i zawroty głowy, a ręce zaczęły drżeć jak szalone. Pielęgniarka ponownie zaśmiała się przyjaźnie i pomogła mi przesiąść się z krzesła na łóżko, przez cały czas wykonując zastrzyk. Ewelina głaskała mnie po głowie.

To było wczoraj. Dziś czuję się o wiele lepiej. Nie mam gorączki (rano miałem nawet nieco mniej niż 37ºC), a mój żołądek zachowuje się, choć nie idealnie, to znacznie spokojniej. Jak dotąd spędzamy dzień na przeglądaniu internetu, telefonowaniu do domów, czytaniu książek i pisaniu kodu. Taki sam mamy też plan na jutro i na niedzielę - lekarz powiedział, że powinniśmy zostać w mieście przez co najmniej dwa następne dni, no i wiemy, iż nie ma łodzi w niedziele.

Lekarz chce, bym ponownie odwiedził klinikę, gdy skończą mi się tabletki (po dziesięciodniowym kursie). Miejmy nadzieję, że kontrola odbędzie się już w innym miejscu, w Iquitos lub w Limie. Ale nie mogę obiecać, jak dotąd nie jest nam łatwo opuścić Yurimaguas.

niedziela, 15 listopada 2009

Letarg w Yurimaguas

Czuję, jak ta kropla powoli przesuwa się w dół, znacząc przebytą drogę mokrym śladem. Od linii włosów, pomiędzy brwiami, wzdłuż nosa, wreszcie spada na stół. Pocę się niemiłosiernie, i wszędzie: pod pachami, na brodzie, pod przyklejającymi się do ciała spodniami. Przebywając przez ostatnie dwa miesiące w górach, zapomniałam o upale, który wydaje się teraz atakować mnie ze zdwojoną siłą. 40-tysięczne Yurimaguas okupione jest czerwoną twarzą, lepkością skóry i bezowocnymi próbami ochładzania się ciepłym oddechem. Jest też pierwszym miastem w Peru, które mi się podoba.

Dotarcie tu okazało się łatwiejsze niż się spodziewałam. Od samego początku, czyli przekroczenia granicy z Ekwadorem, naszym celem było to miejsce w Dolinie Amazonki; miejsce, skąd łodzie udają się do Iquitos, największego miasta na świecie, do którego nie można dostać się drogą lądową. Autobus z Loja (Ekwador) pochłonął osiem godzin naszego życia i zabrał nas do Piury (Peru), gdzie noc spędziliśmy na odwiedzinach kina w centrum handlowym przy naszym hostelu. Z Piury w trzy godziny pokonaliśmy drogę przez pustynię do Chiclayo: noc w Chiclayo oznaczała zapoznawanie się z butelką peruwiańskiego wina w pokoju hostelowym w trakcie oglądania filmu Burtona na moim laptopie. Chiclayo opuściliśmy w godzinach wieczornych następnego dnia, udając się na teoretycznie czternastogodzinną przejażdżkę autobusową w stronę Tarapoto. Przejażdżka w rzeczywistości trwała 16 godzin i przerwana została o godzinie 4tej rano zamianą autobusów: ten bardziej luksusowy popsuł się najwyraźniej, w związku z czym prawie-o-brzasku-poranka na dworcu nie-wiadomo-gdzie, pozostawiliśmy za sobą czworo pasażerów (w tym matkę z malutkim dzieckiem): zabrakło dla nich miejsc w nowym pojeżdzie. Nie umiejąc odnaleźć pubu z bilardem w Tarapoto, zdecydowaliśmy się spędzić tam wyłącznie jedną noc: na moim laptopie zapoznałam Bjarniego z jednym z moich ulubionych filmów: "Misją". W Tarapoto, mając za sobą lekturę "Lonely Planet", nastawiliśmy się na sześciogodzinną, męczącą podróż przez muliste drogi do Yurimaguas i rozczarowaliśmy się przyjemnie kolejnego dnia, pokonując normalną, wyłożoną asfaltem szosę w ciągu godzin trzech. Zatem, po trzydziestu godzinnach w autobusach i trzech nocach spędzonych w różnych hostelach w Peru, dotarliśmy do celu: małego, upalnego miasta, gdzie mototaksówkarze rozpoznają cię na ulicy, wołając za tobą po imieniu.

Jest tu i bilard, i basen w naszym hostelu, i uśmiechnięci, przyjacielscy mieszkańcy, i dobra, chińska restauracja. Ochroniarz w banku zabiera mi aparat, by zrobić zdjęcie swoim koleżankom. Kobieta na ulicy pokazuje małpkę przywiązaną do swojej torebki i prosi o fotografię. Marcelo chce za darmo podwieźć nas swoją mototaksówką do sklepu, byśmy mogli kupić plastikową butelkę miejscowego wina. W sklepie częstują nas po kolei: alkoholowym napitkiem z kakao, purpurowym, gęstym winem(?) z winogron, zagęszczonym likierem z kawy. Tutaj po raz pierwszy w Ameryce Południowej natykam się na policjanta pozbawionego broni: policjantka zamawiająca chińszyznę uzbrojona jest za to w otwieracz do butelek. Na miejscowym targu dostać można wszystko: ryż po 1,30 PEN za kilo, gumowe sandały po 12 PEN za parę, tenisówki Adidasa, suszone ryby, piranie, żółwie, papugi, hamaki, ananasy, udka z kurczaków, dżinsy, skarpetki, biustonosze, buraki, baterie, skóry dzikich kotów. W maleńkim porcie statki towarowe zabierają na swój pokład banany, krowy, mototaksówki, pasażerów i ich hamaki. Na ulicach ciężko dostrzec samochody, za to mototaksówki są wszędzie.

Powoli mija już czwarty dzień naszego pobytu w Yurimaguas. Bjarni ma niewielką gorączkę, objawy grypy - czekamy aż dojdzie do siebie, zanim znikniemy na kilka dni w dżungli. Unikając słońca, które nie przestaje tu palić, spędzamy więc dnie w naszym pokoju. Zabijamy czas oglądając telewizję, przeglądając strony internetowe w tych nielicznych momentach, gdy internet działa, wymyślając imiona dla dzieci, których jeszcze nie mamy. "Słońce Doliny Amazonki wydaje się wpływać na mózg w dość niespodziewany sposób", myślę, siedząc w dusznej restauracji naszego hostelu. Otaczające powietrze jest ciężkie, przyroda wręcz błaga o odrobinę deszczu. Wiatrak, ustawiony specjalnie w moją stronę, nie pomaga: kolejna kropla potu ląduje na stole..

wtorek, 10 listopada 2009

W Peru

Jesteśmy w Peru, nareszcie. Dotarliśmy tu dwa dni temu autobusem, bezproblemowo pokonując granicę w Macarze.

Ekwador opuściliśmy raczej niespodziewanie, decydując, iż już za długo wałęsamy się po tym kraju i skracając w związku z tym nasz pobyt. El tren de Diablo, zapowiadający się tak ciekawie, rozczarował mnie trochę - zamiast przejażdżki na dachu parującej maszyny, siedziałam wygodnie w autobusie na kółkach, przysypiając od czasu do czasu. Potem była Cuenca, przez trzy dni: na ulicy zaczepiona zostałam przez młodych ludzi, uczących się w szkole i proszących o pomoc w ich zadaniu domowym. I tak stanęłam przed kamerą, wypowiadając słowa, których kazano mi się nauczyć na pamięć, podczas gdy Bjarni parał się niespodziewanymi obowiązkami operatora. Wreszcie nastąpiła Loja, nocleg w hostelu zaraz przy dworcu autobusowym, i ośmiogodzinna jazda autobusem w stronę granicy.

Peru powitało nas upałem i pustynnym krajobrazem. Mieszane wrażenia: z jednej strony - centra handlowe z butami Baty czy Adidasa, luksusowe autobusy, jakich jeszcze nie widziałam, ze skórzanymi fotelami, rozkładającymi się do pozycji łóżek; z drugiej strony - kurczaki w bagażnikach owych autobusów, ludzie przewożący białe, plastikowe krzesła ogrodowe i rozpadające się stoliki, setki pozlepianych chatynek na obrzeżach miasta i sępy krążące nad głowami, wciskające się do okien domów, osiadające na latarniach.

Nowiny z Peru? Hmm, zaczęliśmy połykać nasze tabletki przeciwko malarii. Wczorajszy nocleg kosztował nas zaledwie 35 PEN (1 PEN = 1 PLN = 0.25 EUR). Znaleźliśmy miejsce, gdzie za 10 PEN (całkowity koszt) oboje najedliśmy się zupą, drugim daniem i wypiliśmy sok z ananasa. Och, i właśnie siedzimy w całkiem eleganckiej restauracji, kelnerzy obchodzą się z nami jak z jajkiem, korzystamy z internetu. Jest 15ta, za trzy godziny opuszczamy Chiclayo, wybierając się na czternastogodzinną przejażdżkę autobusową do Tarapoto, bliżej dżungli. Nasza przygoda z Peru dopiero się zaczyna.

wtorek, 3 listopada 2009

Wędrówki i przejażdżki rowerowe wokół Baños

Baños to miasto zdecydowanie turystyczne, ale jak dotąd, w całkiem pozytywnym sensie.

Dotarliśmy tu w czwartek po południu i zaraz przedsiębiorczy młody mężczyzna zaoferował nam pokój. Zajrzałem tam, ale zdecydowałem się zmierzać w stronę centrum, by poznać inne opcje. Ewelina z torbami czekała w głównym parku, podczas gdy ja przeszukiwałem hotele. Ceny skakały niemożliwie, ale - co ważniejsze - było to pierwsze miejsce podczas całej naszej dotychczasowej podróży, gdzie hotele żądały wyższej kwoty za sobotę i niedzielę; co więcej, ponad połowa z tych, które sprawdziłem, była już całkowicie zarezerwowana na ten weekend - oferowano mi zatem jedynie noc, a czasami dwie. A i tak pokoje były bardzo małe.

Zatrzymaliśmy się w największym pokoju, jaki znalazłem; jedynym z bezprzewodowym internetem; w hostelu Santa Cruz. Znajdował się w górnej skali cenowej, 19 USD za noc za nas oboje, ale był najprzyjemniejszy z tych, które oglądałem, no i był jednym z niewielu, które wciąż były dostępne.

Następnego dnia wyruszyliśmy na naszą pierwszą wyprawę, ignorując mnóstwo biur organizujących wycieczki, i wspinając się po kilkuset schodach na Mirador del Virgin, który oferował fantastyczny widok na miasto. Krętymi ścieżkami udaliśmy się stamtąd wyżej, podążając za znakami w stronę Mirador del Volcan. Widoki po drodze były nieziemskie; zanim dotrzeliśmy na sam punkt widokowy, byliśmy już wystarczająco porażeni wulkanem i najciekawszą rzeczą, jaką tam zobaczyliśmy, były linie elektryczne rozpięte nad niewielką doliną.



Kolejne dni były raczej leniwe. Graliśmy w bilarda, jedliśmy smaczne obiady i odwiedziliśmy łaźnie, z których słynie miasto. Nie zaimponowały one zbytnio Ewelinie; poprawnie zaobserwowała, że nie da się ich w ogóle porównać z tymi w Islandii. Łaźnie były jednak wciąż wypełnione Ekwadorczykami, zdającymi się nieźle bawić.

Do tego czasu miasto zdążyło się niesamowicie zaludnić, byliśmy tam w okresie Wszystkich Świętych, a Dzień Zmarłych jest tutaj jednym z ważniejszych. Atmosfera w Baños przypominała karnawał, ludzie byli wszędzie. W sobotę wybraliśmy się potańczyć, a ulica z wszystkimi klubami zapakowana była ludźmi - głównie młodymi parami, trzymającymi się za ręce podczas tańca.

Ostatniego dnia w Baños wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się na przejażdżkę. Nasz przewodnik Lonely Planet wspominał o 61-kilometrowej, w większości z górki, drodze od Baños do miasta zwanego Puyo, zaraz na granicy Niziny Amazonki. Pomysł przejażdżki z Andów w stronę Amazonki był zbyt niezwykły, by go nie spróbować.

Ostatecznie pokonaliśmy jakieś dwie trzecie drogi, będąc absolutnie wyczerpanymi tymi wszystkimi kawałkami pod górę pojawiającymi się pomiędzy świetną rajdą w dół. Zatrzymaliśmy się parę razy po drodze, by podziwiać wodospady, których było tu pełno, także ten najbardziej znany w Ekwadorze, Pailon del Diablo. By go zobaczyć, trzeba było udać się na krótką wędrówkę, po której następował ostrożny spacer przez wiszący most, gdzie pozwalano być tylko 5 osobom w tym samym czasie (zasada trwale łamana). Po moście, gramoliliśmy się przez szczelinę w skale za wodospadem, by dostać się tak blisko niego, jak tylko możliwe. Stanąłem na chwilę pod samym wodospadem, moknąc nieco od pryskającej wody i patrząc na wodę rozszalałą nad głową. Później Ewelina przejęła me miejsce, ale parę przyjaznych, rozweselonych Ekwadorianek przyszło jej z pomocą, popychając ją dokładnie w stronę najbardziej mokrego miejsca tak, że kompletnie przemokła. Towarzyszyło temu mnóstwo śmiechu, a zanim dotarliśmy z powrotem do rowerów, Ewelina była już prawie sucha.



Po wodospadach i jeździe na rowerze, Ewelina i ja złapaliśmy autostopa: bardzo dziwaczną ciężarówkę w górę, do Baños. Nasze rowery zostały przywiązane pod platformą ciężarówki, a my znaleźliśmy się w kabinie z kierowcą i jego małą rodziną (czworo osób). Odmówił pieniędzy, gdy dotarliśmy do miasta, co stanowiło przyjemny kontrast dla tego, o czym nasz przewodnik twierdził, że jest tutaj normą. Mili ludzie.

Ostatni wieczór w Baños spędziliśmy na rozpieszczaniu się wyśmienitym francuskim jedzeniem w Le Petit Auberge i graniu w bilarda w pubie Leprechaun. Następnego dnia spakowaliśmy nasze torby i złapaliśmy autobus do Riobamby, udając się na kolejną przygodę: pociąg do Diabelskiego Nosa.

The past!