piątek, 12 marca 2010

Na końcu świata pada nocami

Ushuaia uzurpuje sobie tytuł "najbardziej oddalonego na południe miasta", czasem w wersji "miasta na końcu świata". Slogan przyciąga niezliczone rzesze turystów, których hordy zapełniają tutejsze ulice. To im witryny sklepowe oferują towary takie jak wodoodporne spodnie oddychające firmy North Face; najwygodniejsze, wodoodporne oczywiście, obuwie do wspinaczki marki Merrell; stroje kąpielowe Speedo; deski snowboardowe marek, na których ja się kompletnie nie znam; pingwiny doczepione do długopisów czy breloczków, wyciosane w drewnie czy wypchane gąbką; urocze, zwiewne sukienki, które przy takiej pogodzie tylko Irlandka ośmieliłaby się założyć wieczorem do pubu - słowem wszystko, czego turysta potrzebuje. W czterdziestopięciotysięcznym mieście znajdują się dwa irlandzkie puby, dwa biura linii lotniczych, kilka banków, kilkanaście restauracji oraz kilkadziesiąt budynków oferujących nocleg zmęczonym podróżnikom. Wszystko drogie, droższe niż w Chile, za drogie, choć, jak się okazuje, nie każdy podziela moje zdanie: znajduję bloga, na którym rozentuzjazmowana kobieta zachwyca się, że towary w Ushuaii są o wiele tańsze niż te dostępne w sklepach statków wycieczkowych. Statków w porcie Ushuaii jest sporo: obok kutrów rybackich stoją kontenerowce, holowniki, okręty wojskowe, liniowce. To z Ushuaii turyści wyruszają w rejsy, których celem jest postawienie stopy na lądzie Antarktydy.

Choć Ushuaia "miastem na końcu świata" jednak nie jest (tytuł wydaje się należeć do chileańskiego Puerto Williams), to jest "najbardziej oddalonym na południe miastem", do którego prowadzi droga lądowa. Miasto oddalone jest o jakieś 3040 kilometrów od stolicy kraju, Buenos Aires: by pokonać ten odcinek, należy z Ushuaii złapać autobus o 5tej rano do Rio Gallegos (do którego dociera się kolejno: opuszczając Argentynę, wjeżdzając do Chile, przeprawiając się promem przez wzburzone wody Cieśniny Magellana, opuszczając Chile, wjeżdżając do Argentyny). "Te cztery pieczątki w paszporcie pozwalają docenić brak granic w Unii Europejskiej", myślę, zanim około 17tej docieram do Rio Gallegos, gdzie należy się przesiąść do innego autobusu. Ten do Buenos wyrusza o godzinie 20tej, przejażdżka trwa następnych 38 godzin. Pokonanie takiej odległości w zaledwie 50 godzin jest w Polsce nie do wyobrażenia. W Argentynie, gdy wyglądam za okno, nie dziwię się, jak to możliwe: droga wiedzie przez tereny, które, jak się wydaje, nie mają mieszkańców innych niż krowy i owce.

Z wyjątkiem stukilometrowego odcinka między Ushuaią i malutkim Tolhuin.

Jeziora, połamane drzewa, lasy, przełęcze górskie, wodospady, wierzchołki pokryte śniegiem nawet latem, burza po jednej stronie kotliny, podczas gdy po drugiej świeci słońce: trasa tak piękna jak ocinek Mendoza - Vallparaiso. Zanim dotrzesz do Ushuaii, już spodziewasz się, iż ujrzysz coś niezwykłego. I tak też jest. Mimo tylu turystów, miasto jest czarujące. Gdy stoimy nad Kanałem Beagle, wpatrując się w łódki wpływające do niewielkiego portu, nad naszymi głowami swój lot treningowy odbywa jakiś pilot. Mały samolot startuje z lotniska, na kilka momentów wznosi się w powietrze, by za chwilę zawrócić i zbliżyć się do lądowania. Mewy witają nowego w przestworzach hałaśliwym skrzekiem. Miasto rozciąga się zaraz za naszymi plecami, ze swoimi samochodami, kolorowymi witrynami, żółtym kościołem, zapachem grilla i wina. Idzie do góry, wspina się po wzgórzach, każda kolejna ulica położona jest wyżej niż pozostałe. A potem pojawia się linia, miasto znika, resztę gęsto pokrywają zielone drzewa. Nawet i one nie są jednak w stanie sięgnąć szczytów: Martial, Olivia, Cinco Hermanos dumnie wznoszą się nad miastem.

W Ushuaii spędzamy trzy dni, spacerując po okolicy, poświęcając jeden dzień na wędrówkę po Parku Tierra del Fuego, grając w bilarda i wybierając najtańszą opcję stołowania: gotowanie w kuchni naszego hostelu. Lato właśnie się tu kończy: ubrana więc jestem tylko w sweter, szalik, czapkę i rękawiczki. Ze zdumieniem obserwuję miejscowe uczennice, które paradują po mieście w swoich szkolnych uniformach: krótkich spódnicach i bez rajstop. Wieczorami deszcz bębni o szyby, drewniany dach naszego pokoju na piętrze wydaje się uginać pod ciężarem wody, wszystko trzeszczy, wiatr hula na zewnątrz, podczas gdy my w środku popijamy winem nasze spaghetti. Choć pada nocami, bezustannie, to rankami po deszczu nie ma żadnego śladu. Poza śniegiem na szczytach otaczających Ushuaię gór.

Gdy bowiem w mieście szaleją ulewy, w górach chmury wypuszczają z siebie biały puch. Pięknie.

niedziela, 7 marca 2010

Koniec kontynentu

To był najbardziej oddalony na południe punkt, do którego dotarliśmy na kontynencie Ameryki Południowej.

Pozostawiliśmy za sobą znak oznajmiający, że znajduje się tu Koniec Kontynentu, ścigaliśmy się nieco w dół wzgórza i razem przeszliśmy się po skalistym, pełnym małż i muszli wybrzeżu w stronę jego najbardziej wysuniętego w morze punktu, by GPS znalazł jego dane. Zrobiliśmy parę zdjęć.

Nasz przewodnik podczas tej małej wyprawy poinformował nas, że co najmniej dwugodzinna wędrówka dzieli nas od właściwego, najbardziej oddalonego na południe kawałka stałego lądu, ale to miejsce nam wystarczyło.

Fuerto Bulnes

Fuerto Bulnes było głównym celem naszej krótkiej, trwającej połowę dnia, wycieczki z Punta Arenas.

Fort jest rekonstrukcją/repliką chileańskiej placówki wojskowej, założonej w tym miejscu, by bronić roszczeń Chile do Cieśniny Magellana. Fort był uroczym małym muzeum pełnym budynków wykonanych z drewna i torfu, pełnym armat i pól.

Musiało to być mroźne, nieprzyjemne i całkiem odludne miejsce dla jakichś 50 żołnierzy, którzy stali tu na warcie, zabawiani tylko przez okazjonalne statki pirackie, do których można było strzelać... najbliższym sąsiedztwem tego miejsca jest kopczyk ledwie dostrzegalnych ruin, pozostałości po mieście, którego wszyscy mieszkańcy wymarli z wygłodzenia.

Dziś, gdy pogoda jest nieco mniej szara i dżdżysta niż ta, której doświadczyliśmy, miejsce to musi być doskonałe na piknik czy zabawę w chowanego.

W połowie Chile

Dzięki terenom posiadanym przez Chile na Antarktydzie, ten punkt, oddalony od południowego krańca Ameryki Południowej zaledwie o kilka niezamieszkanych kilometrów, znajduje się dokładnie "w połowie" Chile.

Dziwny, dziwny kraj.

piątek, 5 marca 2010

Punta Arenas

Punta Arenas było najbardziej oddalonym na południe miastem kontynentu Ameryki Południowej, w którym się zatrzymaliśmy. Jest to port położony nad Cieśniną Magellana, a jedną z ważniejszych miejscowych atrakcji jest Zona Franca, bezcłowa strefa, która na pierwszy rzut oka wydawała się być wypełniona samymi magazynami dla różnych firm transportowych, ale jak się okazało, dostarczała też szerszej publice produkty takie jak elektronika, samochody, meble, ubrania, perfumy, a nawet i jedzenie.

Zona Franca była pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, głównie z ciekawości, ale też i po to, by zobaczyć czy uda mi się znaleźć tanie zastępstwo dla mojego poobijanego i pozbawionego dysku twardego laptopa. Po długich spacerach w końcu znaleźliśmy potencjalnego kandydata, ale zdecydowaliśmy się poczytać o nim na internecie zanim dokonamy zakupu. Okazało się, że taniej będzie zamówić go przez internet w Polsce, i to było na tyle.

Po Zonie Franca odwiedziliśmy parę muzeum by dowiedzieć się czegoś na temat miejscowej historii, zobaczyliśmy miejski cmentarz i podzieliliśmy się tutejszym specjałem, na który składało się grillowane mięso, kurczak - i mnóstwo małż. Była to dziwna, ale smaczna kombinacja.

Niedzielnego popołudnia wybraliśmy się z Punta Arenas na wycieczkę w stronę punktu jeszcze bardziej oddalonego na południe, do Fuerto Bulnes. Była to zabawna wyprawa, jako że poza nami wycieczka nie liczyła nikogo innego, więc nasz przewodnik poobwoził nas wokoło swoją Toyotą Corollą, zatrzymując się gdzieś po drodze by zatankować samochód.

poniedziałek, 1 marca 2010

Puerto Natales

Nasz czwarty i ostatni dzień na łodzi zaczął się kacem, rzecz jasna. Pominęliśmy śniadanie i choć raz to ja wstałem pierwszy, by o 10:00 wysłuchać krótkiej informacji na temat procedury zejścia na ląd.

Kac Eweliny był potężniejszy od mojego, więc gdy zacząłem się ekscytować niesamowitymi widokami, wysłuchawszy już instruktażu, Ewelina starała się zwalczać moje próby wyciągnięcia jej z łóżka. Wreszcie odniosłem sukces, stanęliśmy na przodzie dokładnie w momencie, gdy statek manewrował przez najwęższy korytarz w naszej podróży, zaledwie 80 metrów.

Prądy tworzyły niezwykłe kłębowiska na wodzie i ponownie ujrzeliśmy foki (czy lwy morskie) skaczące ponad taflą wody i wpatrujące się w łódź.

Wzięliśmy później prysznic, zjedliśmy obiad i spakowaliśmy nasze torby. Dokładnie o 14:00 trzy dźwięki dzwonu ogłosiły, że dotarliśmy na miejsce. Z pokładu obserwowaliśmy, jak statek wchodzi do portu i cumuje; byliśmy pierwszymi turystami, którzy zeszli z łodzi.

Był to koniec naszej podróży na Navimagu!

Do zobaczenia promie, nie mielibyśmy nic przeciwko nieco dłuższemu przebywaniu na pokładzie. Te wszystkie ostrzeżenia w przewodnikach i na internecie wydały się nam albo przestarzałe, albo zbyt książęce; to była świetna podróż. Wprawdzie droga, ale choć oczekiwałbyś lepszej obsługi za te pieniądze, widoki i całokształt doświadczenia były tego warte. Polecamy.

...

Z powrotem na lądzie, powróciliśmy do naszej rutyny. Przeszliśmy się nieco w stronę centrum, zostawiłem Ewelinę z torbami i znalazłem nam nocleg. Wysłaliśmy też smsy do domu, dając znać, że wszystko u nas w porządku.

Miałem szczęście i znalazłem nam dobre miejsce: przestrzenny prywatny pokój, uprzejmych gospodarzy, naszą własną łazienkę, śniadanie - i internet, wszystko za 15000 clp. Większość z odwiedzonych przeze mnie miejsc chciała 25000 clp za mniej.

Popołudnie spędziliśmy na necie, przez Skype'a, Facebook i dobry, staroświecki e-mail zapewniając ukochanych (i rząd islandzki), że trzęsienie ziemi nam nie zaszkodziło.

I znowu nerd we mnie był zaintrygowany rolą, jaką współczesna internetowa sieć socjalna odegrała w naszej niewielkiej części całego zdarzenia - rodziny moja i Eweliny znalazły siebie nawzajem i ludzie w trzech krajach - mówiący czterema językami - pomagali sobie znaleźć informacje na temat tego, gdzie jesteśmy.

A teraz są oni "przyjaciółmi", w nowym, facebookowym znaczeniu tego słowa.

Całkiem nieźle!

niedziela, 28 lutego 2010

Lodowiec Papież Pius XI

Po Puerto Eden po raz pierwszy zboczyliśmy z trasy, udając się w stronę lodowca Papież Pius XI.

W trakcie podróży mogliśmy podziwiać niesamowity krajobraz: języki innego lodowca widoczne na górach wokół nas, foki i lwy morskie bawiące się w wodzie, no i oczywiście góry lodowe odpływające od ściany lodu, do której się zbliżaliśmy.

Ewelina i ja stanęliśmy na przodzie, wpatrując się w lód. W pewnym momencie jego część zapadła się, wpadając do wody i powodując białą chmurę. Kilka chwil później mogliśmy usłyszeć odległy huk. Prom coraz bardziej zbliżał się do lodowca i zacząłem żartować, że być może kapitan zasnął i staranujemy lód. Ale tak się nie stało.

Ponton opuścił prom, pędząc do przodu, by zebrać kawałki lodu do baru. Zrobliśmy mnóstwo zdjęć.

Tego wieczoru załoga zorganizowała grę w bingo (w co wliczone byly też tańce, pierwsze dla mnie), która okazała się być niezłą zabawą. Ja jednak długo nie grałem, jako że byłem pierwszym zwycięzcą! Pojedyncza ukośna linia przyniosła mi czapkę z daszkiem Navimag oraz "szansę", by zatańczyć dla wszystkich. Yay? Przynajmniej uniknąłem przeznaczenia późniejszych zwycięzców, którzy musieli tańczyć do "YMCA" Village People...

Późniejsza impreza okazała się nie być całkowicie kiepska, wypiliśmy parę drinków i zmieszaliśmy się z towarzystwem, kończąc na zorganizowanym przez Irlandkę małym przyjęciu, gdzie przekazywałem wokoło resztki Opalu, które wciąż miałem ze sobą, a Muzyczny Plecak musiał współzawodniczyć o ludzką uwagę z fałszującymi śpiewami.

Przegrał, oczywiście. Biedaczysko.

The past!