sobota, 29 sierpnia 2009

Fascynujące uczucie

Mieliśmy zostać tydzień, zostaliśmy dwa. Chiapas. Jeden ze trzydziestu jeden stanów Meksyku (nie licząc Dystryktu Federalnego, czyli stolicy), położony w południowej części kraju, graniczący z Gwatemalą i Oceanem Spokojnym. Miejsce, gdzie można znaleźć wszystko: piaszczyste plaże, dżunglę i jej piramidy, lazurowe laguny, niesamowite wodospady, kolonialne miasta, wspólnoty Majów żyjące zgodnie ze starodawną tradycją, wąwóz ze ścianami sięgającymi wysokości ponad 800 metrów, jadowite pająki i węże, pola kukurydz ciągnące się aż po horyzont, plantacje kawy, tropikalne deszcze i tropikalne upały. Zakochałam się.

Nasza podróż przez Chiapas zaczęła się w Tuxtli Gutiérrez, stolicy stanu. Dotarliśmy tam późnym wieczorem i od razu poraził nas hałas i harmider meksykańskiego miasta. Tuxtla to miasto Meksyk skondensowane do mniejszej formy. Bjarni zdecydowany był opuścić to miejsce już następnego dnia, ja - ku własnemu zdziwieniu - odkryłam, że polubiłam tutejszą atmosferę. Polubiłam ten bałagan na ulicach, głośną muzykę wydobywającą się z każdego okupowanego przez ludzi miejsca, budynki wyglądające jakby miały się za chwilę rozsypać, połatane ulice, miliony colectivos tamujące ruch, wrzeszczących wniebogłosy handlarzy, dźwięki marimby dobiegające z oddali, zajętych swoimi sprawami mieszkańców, brak turystów. Tuxtla została naszym domem na kolejne cztery noce. Wybraliśmy się do zoo, małej dżungli w tym mieście, gdzie w trakcie dwu-i-półgodzinnego spaceru podziwialiśmy zwierzęta pochodzące tylko i wyłącznie z terenu Chiapas: jadowite węże i pająki, krokodyle, małpy, żółwie, iguany, tygrysy, nietoperze, bobry, orły, papugi - ponad 800 zwierząt reprezentujących około 250 różnych gatunków żyjących w dżungli tego regionu. Odwiedziliśmy Muzeum Regionalne ze zbiorami artefaktów znalezionych w tutejszych ruinach starożytnych miast. Zachwyciliśmy się Muzeum Paleontologicznym i obejrzanym tam filmem na temat bursztynu - "meksykański bursztyn" to bursztyn wydobywany prymitywnymi metodami właśnie w Chiapas; na rynku jubilerskim osiąga ceny nawet dwukrotnie wyższe niż bursztyn bałtycki. Obserwowaliśmy, jak park może przemienić się w salę balową: upalnymi wieczorami młodzi i starzy mieszkańcy Tuxtli tańczyli do dźwięków marimby granej na żywo przez miejscową orkiestrę. Atmosfera niekończącej się fiesty plus widok biegających wokoło dzieci i uśmiechniętych dorosłych był naprawdę niezwykły. Udało nam się również zobaczyć Chiapa de Corzo, skąd wyruszyliśmy na przejażdżkę motorówką wzdłuż Kanionu Sumidero. Legenda opisuje dramat mieszkańców miejscowej wioski, którzy na wieść o nadchodzących wojskach konkwistadorów zdecydowali się poświęcić swoje życie i skoczyć z jednej ze ścian kanionu, uznając śmierć za bardziej honorowe rozwiązanie niż poddanie się obcej armii. Podobno Hiszpanie po przeciwnej ścianie kanionu z przerażeniem i zdumieniem obserwowali ludzkie sylwetki spadające na jego dno.


Następny na naszej drodze był San Cristóbal de Las Casas - przepiękne kolonialne miasteczko z XVI wieku, położone w dolinie na wysokości 2100 m n.p.m. Wszystko tu było inne niż reszta Meksyku: chłodny klimat, kolorowa i zorganizowana zabudowa, ludzie w regionalnych strojach. Miasto miało to wszystko, czego rozpieszczona Europejka potrzebuje: włoskie restauracyjki, młodych, przystojnych Francuzów wypiekających bułki w swej piekarni, połączenie internetowe w dowolnym miejscu, anglo-, niemiecko-, francusko-, hiszpańskojęzyczne książki w księgarniach. Udało nam się odwiedzić parę ciekawych miejsc: Centrum Tradycyjnej Medycyny Majów, Muzeum Bursztynu, Muzeum Strojów Regionalnych, wspólnoty Tzotzil i Tzeltal w miejscowościach Chamula, Zinacantán i Amatenango del Valle. Uderzające wrażenie wywarł na mnie szczególnie kościół w Chamuli - zbudowany przez Katolików, dawno już przestał należeć do Watykanu, miejscowa społeczność Majów dostosowała go do własnych potrzeb. Z San Cristóbal wyruszyliśmy na jednodniową wycieczkę w stronę Jezior Montebello, zatrzymując się po drodze przy wodospadach El Chiflón, gdzie zjeżdżaliśmy na linie rozwieszonej nad szumiącymi wodami. W San Cristóbal, zamiast planowanych dwóch dni, zostaliśmy osiem. Zostałabym dłużej, gdyby Bjarni nie jęczał, że czas już ruszyć się z miejsca. Ruszyliśmy więc do Palenque.


Marznąc w klimatyzowanym autobusie, ciężko było dostrzec zmianę klimatu - upał i wilgotność powietrza uderzyły ze zdwojoną siłą, jak tylko wysiedliśmy z pojazdu. W mgnieniu oka oblepieni potem, byliśmy szczęśliwi, nie musząc wędrować dalej niż 200 metrów, by znaleźć nasz hotel. Po rozpakowaniu i chłodnym prysznicu postanowiliśmy pozwiedzać okolicę, ale klimat wciąż dawał się nam we znaki, mimo iż był już wieczór. Pogoda w mieście była jednak zalewie zapowiedzią tego, co czekało na nas w dżungli następnego dnia: moja twarz pokryta była potem, ubrania niemiłosiernie lepiły się do ciała i tylko widok niesamowitych budowli Majów pozwalał zapomnieć, że w takim klimacie powinno się siedzieć w pobliżu lodówki. Nasz przewodnik, prowadząc nas w głąb dżungli, by pokazać nieodkopane jeszcze fragmenty piramid, przystanął na chwilę, rozglądając się wokoło. "Czujecie zapach ryby?" - zapytał. Oczywiście, że czuliśmy - dziwny zapach ryby w środku porośniętego drzewami terenu. "To wąż" - oznajmił po chwili - "ale nie musicie się martwić, to nie jego pora, on teraz śpi". Parę momentów później wskazał palcem na żółte nitki łączące gałązki roślin i zaczął śledzić ich bieg. "To jadowity pająk (banana spider). Najgroźniejsze stworzenie w całej dżungli. Musi gdzieś tu być". Zobaczyliśmy go po kilku sekundach, siedział spokojnie na jednej z utkanych przez siebie nitek. Przewodnik wyprowadził nas z dżungli i zostawił samych, byśmy mogli pozwiedzać okolicę na własną rękę. Wdrapaliśmy się na szczyt jednej z otoczonych drzewami piramid, i wtedy mnie to uderzyło: ten hałas, ten dźwięk piły rąbiącej drzewo, ten niepokój, ten lęk, ta cisza przed burzą - to wszystko ma swe korzenie w dżungli. Ten las żyje swoim własnym życiem, rozmyślnie pozwala człowiekowi oswoić się ze sobą, by wkrótce zaatakować ze zdwojoną siłą, udowodnić swoją władzę. To nie są drzewa, które znam, to nie jest las, który rozumiem - spokój jest tylko pozorny i wcale nie oznacza bezpieczeństwa.

Fascynujące uczucie w fascynującym Chiapas.

sobota, 22 sierpnia 2009

Docierając do Campeche

W chwili obecnej, nie mamy już poczucia zagubienia, kiedy przybywamy do nowego miejsca. Opracowaliśmy własny system!

Wysiadamy z klimatyzowanego autobusu prosto w to, co wydaje się byc sauną, tak jest gorąco i wilgotno. Ewelina wkracza na dworzec z naszym bagażem podręcznym i znajduje nam miejsca. Ja odbieram plecaki i podążam za nią, zajmując krzesło obok. Ona wstaje, bierze aparat fotograficzny, by zrobić zdjęcia tablicy z rozkładem autobusów i podąża do toalety. Opiekuję się torbami, dopóki nie wróci, a potem następuje moja kolej na odwiedzenie łazienek. W tym mieście to również moja kolej, by znaleźć hotel, jako że Ewelina znalazła nam pokój w Palenque.

Podczas gdy moja dziewczyna dogląda naszych rzeczy, ja wychodzę na zewnątrz, mając nadzieję, że GPS w moim telefonie wskaże, gdzie dokładnie jesteśmy, gdy ja odwiedzam hostele i hotele w pobliżu dworca, sprawdzając ceny.

Jest upalnie i słonecznie, nie mam na sobie żadnej przeciwsłonecznej blokady, więc trzymam się cieni, gdzie tylko mogę. Jest tak gorąco, że już tęsknię za chłodnym autobusem.

Ceny? 150 peso za brudny, podniszczony hostel, 450 peso za pokój ze śniadaniem, 600 za luksusowy hotel z prywatnym parkingiem i klimatyzowanym holem. Nic nie zyskuje mojej aprobaty, ale przynajmniej mam jakieś pojęcie, jak kształtują się ceny w tym mieście. Naszym celem jest znalezienie czegoś przyzwoitego poniżej 300 peso.

Dołączam do Eweliny i wychodzimy na zewnątrz, by złapać taksówkę. 30 peso, samochód jest przyjemny i chłodny. Prosimy kierowcę o podwiezienie nas do centrum, ale on chce więcej szczegółów. Pytam, czy jest tu gdzieś park, mówi, że tak, i prosimy go o podrzucenie nas tam. Mówi coś o hostelach i hotelach, ale nie rozumiemy, chcemy tylko jechać do parku.

Kiedy tam docieramy, zostawiam Ewelinę i torby pod drzewem i zaczynam spacerować wokoło, sprawdzając hostele i ceny. Jeżeli cena jest w porządku, proszę o pokazanie pokoju. Jeżeli pokój jest w porządku, pytam o dostęp do internetu.

Jakieś pół godziny później jestem już po sprawdzeniu wszystkich miejsc z naszego przewodnika Lonely Planet oraz kilku innych. Ewelina i ja obgadujemy opcje. Żadna nie jest doskonała, ale Monkey Hostel zaraz przy parku ma porządną cenę, bezprzewodowy internet, pracowników, którzy potrafią odpowiadać na pytania po angielsku i przyjemny mały balkon. Pokój jest pustawy i nie mamy swojej własnej łazienki, ale przynajmniej mamy możliwość powieszenia moskitiery.

Zatem po raz kolejny udaje nam się znaleźć nowy dom, przynajmniej na nadchodzącą noc.

Czas na zwiedzanie!

piątek, 14 sierpnia 2009

W drodze do Chiapas

Mamy piętnaście minut, by zdecydować, czy chcemy złapać ten autobus, kupić bilety, dostać się na dworzec, znaleźć właściwy pojazd i złapać po drodze coś do jedzenia i picia. Bjarni optymistycznie stwierdza, że damy radę; ja już widzę nas spoconych, smętnie machających na pożegnanie odjeżdżającemu właśnie autobusowi. Wizja rozwiewa się po około trzynastu minutach, gdy jakimś cudem udaje się nam zająć w nim miejsca - jesteśmy spoceni, ale przynajmniej nie smętni. Opuszczamy miasto Meksyk, nasz dom przez ostatni miesiąc. Cel to Oaxaca, o której wiemy tylko tyle, że jest odległa od stolicy o 520 kilometrów (co oznacza sześć godzin w autobusie pierwszej klasy) i znajduje się po drodze do Chiapas.

Do miasta docieramy wieczorem, znajdujemy hotel niedaleko dworca autobusowego i wyruszamy na zwiedzanie okolicy. Oaxaca różni się znacznie od Meksyku. Nagle wszędzie zaczynamy dostrzegać turystów w różnym wieku, więcej jest też tu handlujących różnościami dzieci i starszych, przechadzających się między stolikami restauracji. Decydujemy się zostać na kolejną noc, by zobaczyć Monte Albán, dawne centrum kultury Zapoteków położone na jednej z otaczających miasto gór. Podziwiamy roztaczające się z wysokości 2000 m n.p.m. widoki i wracamy do Oaxaci, gdzie uprzejmy sprzedawca w sklepie spożywczym poleca nam Puerto Escondido jako najlepszą plażę w regionie. Wyposażeni w tą wiedzę, postanawiamy znaleźć się tam następnego dnia.


Z zakupem biletów nie ma problemu, cena jest niska, odległość w prostej linii między Oaxacą a Puerto Escondido sugeruje jakieś 2-3 godziny jazdy, i mimo że nie jest nam po drodze do Chiapas, wcześnie rano wyruszamy z naszymi bagażami na poszukiwanie plaży. Jakieś pół godziny później po autobusie zaczyna krążyć porażająca plotka: czas podróży to 12 godzin - jedziemy "drogą widokową". Potwierdza to GPS Bjarniego. Zmieniamy plany i po jakichś siedmiu wysiadamy w Salina Cruz, mając nadzieję, że będziemy w stanie i tam znaleźć plażę. W odróżnieniu do Oaxaci, w Salinie Cruz jest bardzo gorąco i nie ma turystów. Przeszukiwanie internetu w celu znalezienia jakiejkolwiek informacji o plaży doprowadza do zwiększonego poziomu frustracji: plaże są, ale nie za bardzo wiadomo jak na nie dotrzeć i czy jest się tam gdzie zatrzymać na nocleg. Podpytany przez nas miejscowy poleca nam plażę dla turystów: La Ventosę. Taksówkarz zawozi nas na miejsce, wskazuje dwa przydrożne hotele i odjeżdża w nieznane. Mamy do wyboru pokój z wentylacją, w kŧórym toaleta wciąż zawalona jest odchodami ("Jak się zdecydujecie, to posprzątamy") lub oferowany przez drugi hotel pokój, który Bjarniemu wydaje się jeszcze gorszy. Decydujemy się na pierwszą opcję i palimy się w słońcu, czekając na czysty pokój. Wiszące na sznurkach przy wejściu pranie zostaje zdjęte, toaleta spłukana i czuć zapach jakiegoś środka dezynfekcyjnego, kiedy po 15 minutach wchodzimy do środka. Uruchomienie wentylacji wypłasza zamieszkującą w niej jaszczurkę, a zabicie małego pająka na podłodze okazuje się być zaproszeniem dla mniejszych owadów, które zabawiają się teraz jego ciałem. Decydujemy się opuścić pokój i popływać w oceanie. Wkrótce okazuje się, że jesteśmy jedynymi turystami w okolicy i jednymi z niewielu osób na plaży. Wchodzimy na chwilę do niezbyt przejrzystej wody, a następnie w towarzystwie przechadzającego się w pobliżu szczura wypijamy piwo. W opustoszałej restauracji niedaleko naszego hotelu zjadamy najlepsze w moim życiu krewetki i jesteśmy szczęśliwi.

Ranek wita nas słońcem prażącym przez przybrudzone okna. Postanawiając pożegnać się z oceanem, ponownie docieramy na plażę, gdzie obserwujemy niezwykły spektakl: miejscowi rybacy wyruszają na połów. Małe motorówki spychane są na wodę, czemu przyglądają się kobiety i dzieci. Mężczyźni machają nam na pożegnanie i znikają na oceanie. Poza szumem fal obijających się o brzeg, nie słuchać niczego. Po jakimś czasie zauważamy ptaki: ich spore stado wydaje się wisieć w powietrzu, gdzieś w oddali. Chwilę później dostrzegamy pierwszą motorówkę, wracającą z połowu. Ptaki krążą nad głowami rybaków, coraz bliżej i bliżej. Kiedy motorówka dociera na brzeg, kobiety i dzieci podbiegają sprawdzić, jak udany był dzisiejszy połów. Ptaki osiadają na wodzie, nie przestając zerkać na łódkę. Jakiś rybak postanawia zabawić się z nimi i wysoko w górę wyrzuca rybę. Za blisko jest jednak do ludzi, ptaki nie są na tyle odważne, by zagarnąć ją dla siebie. Bardziej odważny jest pies, który podbiega powąchać nowe znalezisko. Przechodząca obok kobieta pokazuje dzisiejsze skarby: małe rekiny.


Wciąż mając w pamięci ten obraz, łapiemy nasze pierwsze w życiu colectivo: taksówkę, którą dzieli się z innymi osobami (opłata za przejazd, jak i trasa jest stała, co przypomina autobusy). Nie mamy zresztą innego wyboru: jesteśmy jakieś 15 kilometrów od miasta, a ostatnią taksówką, jaką tu widzieliśmy, była ta, która nas przywiozła. Bjarni zajmuje miejsce koło kierowcy, ja siadam z tyłu, obok siedzącej już tam dziewczyny. Dziesięć minut później nie mogę powstrzymać uśmiechu - starsza kobieta zatrzymuje nasze colectivo i zajmuje miejsce obok Bjarniego, na przednim siedzeniu. Bjarni pokonuje resztę drogi, starając się nie przeszkadzać kierowcy w manipulowaniu drążkiem biegów.

Docieramy na przystanek autobusowy i godzinę później zmierzamy już do Chiapas. Nie możemy się doczekać, by zobaczyć miejsce, którym każdy tu się zachwyca.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Muzyczny plecak

Jedną z rzeczy, o których miałem nadzieję, że się wydarzą na tej wycieczce, było coś w rodzaju inspiracji dla technologicznych spraw, którymi mógłbym się zająć, jak tylko skończy się podróż. Myślę, że się to udaje.

Zdecydowanie, krokiem w dobrym kierunku było napisanie w końcu właściwego albumu ze zdjęciami: czy stanie się on czymś więcej niż tylko osobistą stroną internetową nie ma wielkiego znaczenia. Czułem się nieźle, pisząc kod i robiąc rzeczy po swojemu, dla siebie samego, ponownie.

Kolejny kawałek inspiracji przyszedł od mieszkańców miasta Meksyk. Jednym z wyróżniających punktów systemu podziemnego w Meksyku są ludzie sprzedający różne rzeczy w pociągach. Wielu z nich ma wszyte w plecakach głośniki - i chodzi grając fragmenty piosenek ze sprzedawanych przez siebie płyt CD czy DVD.

Całkiem mi się to podobało. Zawsze uważałem, że byłoby fajnie, gdyby podążał za mną zespół, grający piosenki o moim życiu. To jest pewnie nierealne, ale noszenie plecaka z głośnikami grającymi moje ulubione kawałki, nie wydaje się być takim strasznym kompromisem.

Zrozumiałem któregoś dnia, że mam wszystkie składniki, by wprowadzić to w życie: nasze małe plecaczki mają niewielkie, siatkowe kieszenie po bokach. Przed podróżą kupiłem nam małe, zasilane bateriami głośniczki, które mieszczą się doskonale w owych kieszonkach, a mój Android sprawdza się perfekcyjnie jako odtwarzacz mp3. Parę uderzeń moim leathermanem i miałem dziurki, przez które przepuściłem kable tak, by były niewidzialne - i oto jest! Muzyczny plecak! Jestem teraz prawdziwym Meksykaninem! Gdybym tylko miał podrobione płyty CD na sprzedaż!

Rzecz jasna, wciąż jestem zbyt nieśmiały, by go publicznie używać. Pewien jednak jestem, że taki plecak przyda się kiedyś na jakimś pikniku. Czy w naszym pokoju hotelowym, podczas nieplanowanych imprez, w autobusach..

Zarówno Ewelina, jak i Unnur miały taką samą reakcję na muzyczny plecak: stwierdziły, że zdecydowanie za długo już jestem w mieście Meksyk. Co chyba jest w porządku, jako że piszę to w autobusie do Oaxaca.

Z muzycznym plecakiem na podłodze, obok moich stóp! 8-)

Pa Pa Meksyk!

Jest prawie 10ta i właśnie czekam na decyzję Eweliny, że czas się już obudzić. Musimy opuścić nasz pokój przed południem... a potem jedziemy gdzie indziej.

Nie jesteśmy jeszcze całkiem pewni gdzie, ale najprawdopodobniej będzie to Oaxaca na południu. Zależy to nieco od tego, co skusi nas na dworcu autobusowym.

Unnur, Adrian i Cat odwiedzili nas wczoraj wieczorem. Unnur przygotowała bardzo pyszną meksykańską lasagne, którą zjedliśmy z piwem i rozmowami. Zanim nas opuścili, poczęstowaliśmy ich kieliszkami islandzkiego Opalskot-u, wódką dziadka Eweliny, torbami z jedzeniem i książkami, i innymi rzeczami, których nie zabieramy na południe. Było to miłe pożegnalne spotkanie towarzyskie.

Ale teraz już czas obudzić Ewelinę i poprosić ją o przetłumaczenie tego wpisu na polski. I powiedzenie "pa pa" miastu Meksyk.

The past!