środa, 23 września 2009

W Ekwadorze, na równiku, w równonoc

Ewelina i ja jesteśmy w Quito już od paru dni, nie spiesząc się z niczym, przyzwyczajając się do wysokości i próbując nadrobić zaległości; porządkując jej zdjęcia z Kuby, pisząc i tłumacząc blogowe notatki... i odkrywając, że tutejszy internet nie jest na tyle solidny, byśmy bez problemów uaktualnili nasz album ze zdjęciami czy przebywali na Facebooku.

Napisałem również w międzyczasie program dla mojego telefonu, w którym połączyłem GPS z możliwością blogowania, zacząwszy pracę od zera i ku sporej irytacji Eweliny.

Wczoraj zdecydowaliśmy, że już najwyższy czas zakończyć to maniactwo i wybraliśmy się na zwiedzanie. W Katedrze wspięliśmy się na wszystko, na co tylko mogliśmy - najwyższy punkt znajdował się na szczycie wieży dzwonniczej, gdzie stałem na maleńkiej krawędzi jakieś 10 pięter od ziemi, mając za plecami metalowy dach i tylko powietrze między mną i miastem daleko na dole.


Pokochałem ten kościół za nieprzekształcenie tego doznania w coś bezpiecznie nudnego, to był niezły dreszczyk emocji. Nie można już doświadczyć czegoś podobnego w Europie czy Stanach.

Po paru dobrze zasłużonych piwach w kafejce na trzecim piętrze Katedry, udaliśmy się z powrotem w stronę Starego Miasta, gdzie w zakonie eksplorowaliśmy całkiem odrażające muzeum i gdzie wspięliśmy się na zakonną, bardziej nowoczesną (choć wciąż pozbawioną barierek), wieżę dzwonniczą.

Zjedliśmy potem wymyślną kolację, i spędziliśmy resztę wieczoru na ponownym maniactwie.

Dzisiejsza wycieczka odbyła się w stronę Mitad del Mundo, miasteczka i parku na północ od Quito, poświęconego równikowi. Pominęliśmy park, podążając na północ za kompasem w moim telefonie i natykając się na muzeum Układu Słonecznego Inti-Ñan. Zobaczyliśmy tam skurczoną głowę, pająki i węże w formaldehydzie, oraz wiele, wiele trików powiązanych z równikiem. Mieliśmy szczególne szczęście być tam dzień po wczorajszej równonocy - zegary słoneczne pokazywały czas po obu stronach.

Niesamowitym było być w Ekwadorze, na równiku, w równonoc. Lub przynajmniej blisko tego.

Muzeum było ciekawe, choć nie udało nam się uwierzyć w parę sztuczek. Pokaz efektu Coriolisa w wanience wypełnionej wodą był szczególnie podstępny. Ponadto, mój GPS nie zgadzał się z tym, iż byliśmy na 0.0'0", a wyjaśnienia pracowników co do tej różnicy były zagmatwane i mylące. Żeby więc zaznać całkowitej satysfakcji, przespacerowaliśmy się dalej na północ do momentu, gdy mój GPS stwierdził 0.


Ewelina zrobiła parę zdjęć, na których chodzę po naszym "prawdziwym" równiku, i zdecydowaliśmy się zmierzać z powrotem do Quito, łapiąc autobus na poboczu, tak jak miejscowi.

Wstajemy jutro wcześnie z rana, by udać się na wyprawę wokół Quilotoa Loop, organizowaną przez nasz hostel.

Powinniśmy się nieźle bawić!

sobota, 19 września 2009

Nie jest łatwo pokochać Kubę

"Nie jest łatwo pokochać Kubę", myślę, siedząc w autobusie do Trynidadu i wspominając poprzedni dzień. Pobudka wcześnie rano, by zdążyć na pociąg linii Hershey, jedynej elektrycznej na Kubie, zbudowanej w 1917 roku na potrzeby amerykańskiej Hershey Chocolate Company i łączącej Hawanę z oddalonym o jakieś 90 kilometrów industrialnym Matanzas. Problemy z zakupem biletu: kilkukrotnie odesłana z niczym, przyglądam się, jak Kubańczycy płacą za swoje, i po godzinie niniejszej obserwacji zostaję powiadomiona, że bilet sprzeda mi konduktor w trakcie podróży. Podniszczony i niesamowicie zakurzony pociąg mozolnie pokonuje swoją trasę w cztery godziny, przystając co chwilę na niewielkich stacyjkach pozbawionych peronów. Palmy, konie, krowy, owce, zachmurzone niebo, zielone doliny otoczone wzgórzami przewijają się za brudnawym oknem. Powolny stukot kół kołysze mnie do snu i nawet rozmowny Julio Cesar, przedstawiający mi swą rodzinę, oferujący pęk bananów i sugerujący nocleg u znajomych, nie przeszkadza mi usnąć na jakąś godzinę. Matanzas wita nas zanieczyszczoną rzeką, zniszczonymi domami i karaluchami na ulicach. Dom przyjaciół Julia, pomalowany na niebiesko, doskonaje wpasowuje się w atmosferę miasta: szarawe ściany, mrówki w łazience, malutki elektryczny prysznic nie porażają jakością, ale właściciel oferuje piwo na sprzedaż i śniadanie z rana. Zostawiam torby i udaję się na poszukiwanie dworca autobusowego, zatrzymując się po drodze na chyba najgorsze hamburgery w życiu. Dworzec jest niewielki, podniszczony, z plastikowymi siedzeniami. Pytam o połączenia do Trynidadu i wtedy się zaczyna. Okazuje się, że Kuba oferuje dwa rodzaje linii autobusowych: jedną - dla Kubańczyków, drugą - dla turystów. Ceny? Za autobus linii Astro Kubańczycy płacą 61 MN, za autobus linii Viazul (i ponad godzinną przesiadkę w turystycznym Varadero) turyści muszą zapłacić 26 CUC. Oburzona tak oczywistą różnicą w cenie i brakiem jakiegokolwiek wyboru, wyruszam na poszukiwanie stacji kolejowej. Odnajduję ją po godzinie spaceru przez blokowiska, pola i tory - za pociąg, za który miejscowi płacą 7 MN, ja muszę zapłacić 7 CUC. Połączenie jest jednak późną nocą, a z przewodnika dowiaduję się, że naiwnością jest liczyć, iż podróż odbędzie się w przewidzianym czasie. Wydaję się nie mieć za wielkiego wyboru: autostop nie wchodzi w rachubę po tym, jak naczytałam się różnych informacji; muszę skorzystać z linii Viazul. Zatem następnego dnia przesiadam się w Varadero i razem z innymi turystami zmierzam w stronę Trynidadu, przeklinając wszystko i wszystkich w tej przeklętej Kubie.


Trynidad jest śliczny. Brukowane uliczki, kolorowe, dobrze utrzymane domy, rowery i pojazdy konne, brak jinetros, olbrzymi pokój na poddaszu w kolonialnej casie particular, pyszne śniadania i doskonały kurczak na kolację, przygotowany przez właścicielkę, zachwycają. W ruinach dawnego teatru oglądam niezwykły taneczny spektakl; podziwiam pary tańczące salsę na zewnątrz Casy de la Música; omijam szerokim łukiem restauracje i jem tylko i wyłącznie w mojej casie; leniwie spaceruję po ukośnych uliczkach; popijam mocne mojito, płacąc 6 CUC za godzinę internetu na starych komputerach i decyduję się wynająć rower na jeden dzień. Jedyne miejsce w mieście, które oficjalnie oferuje rowery do wynajęcia, zawodzi: rowery mają przebite opony. Właścicielka mojej casy prowadzi mnie do swojej znajomej, ta - do swojej, i za niewielka opłatą wyruszam wkrótce na pożyczonym rowerze w stronę Playa Ancón. Słońce pali nieznośnie, siedzenie ugniata, ale pracowicie pedałuję przez zielone pola, pastwiska pełne krów i leśne dróżki w stronę piaszczystej plaży. Gubię się nieco w drodze powrotnej i muszę pokonać niesamowicie wysokie wzgórze - poddaję się i prowadzę rower pod górę. W Trynidadzie podszkalam się w rozmawianiu z ludźmi na ulicach, co owocuje fantastyczną przejażdżką w stronę wodospadu w Parku Narodowym. Dzielę drewniany wózek z bańką na mleko i woźnicą, który decyduje się dodać nieco smaku do mojej przygody i prowadzi zmęczonego konia w stronę maleńkiej farmy, gdzie popijam sok ze świeżo wyciśniętej trzciny cukrowej, z dodatkiem cytryny. Czwartego dnia w Trynidadzie na ulicy zaczepia mnie mężczyzna i pyta, czy to ja jestem tą Polką, która planuje teraz podróż do Viñales. Najwyraźniej po mieście krąży plotka o mojej konnej podróży, bo Pedro cieszy się, że podobał mi się wodospad i pyta, czy jego znajomy spisał się dobrze jako przewodnik. Pedro powiadamia mnie, że jest w stanie zorganizować samochód, który zawiezie mnie do Viñales za podobną cenę, co autobus, lecz w krótszym czasie. Najwyraźniej, ponownie, dwójka nieznanych mi turystów chce jechać w tamtą stronę i szukają kolejnych osób, by podzielić koszty. Właściciel mojej casy stwierdza, że powinnam skorzystać z oferty, właścicielka jest zdecydowanie przeciwna. Gdy wieczorem schodzę na kolację, właścicielka rozmawia serdecznie ze starszym mężczyzną, przedstawiając mi go po chwili. Jest jej bardzo dobrym znajomym, i moim kierowcą "z jutra". Jestem w bezpiecznych rękach, właścicielka dzwoni ponadto do swoich znajomych z Viñales, pytając, czy znajdzie się dla mnie miejsce w ich domu. Nie musząc się martwić o nocleg, oficjalną, żółtą taksówką marki Hyundai Lantra, przypominającą mi o domu, razem z duńską parą zmierzam w stronę nowego miejsca. Oczywiście, nie wszystko jest doskonałe i zatrzymujemy się gdzieś na końcu świata, by naprawić samochód, ale mam chipsy, którymi dzielę się z Duńczykami, przyglądając się przeklinającemu kierowcy.


Nie wiem, jak to możliwe, ale Viñales jest jeszcze ciekawsze niż Trynidad. Niesamowicie zielone, położonej w dolinie utworzonej wskutek zapadania się górskich jaskiń, z farmami na czerwonej, gliniastej glebie, maleńkie miasteczko nie odpycha niczym, nawet sporą ilością turystów. Wynajmuję przewodnika i razem z parą z Hiszpanii odwiedzam miejscową farmę, gdzie piję świeżo parzoną kawę, pochodzącą z drzew rosnących w pobliżu, i przyglądam się, jak farmer zwija cygara. Dowiaduję się sporo na temat życia na Kubie, Sandra (przewodnik) wskazuje, że niesprawiedliwe traktowanie w restauracjach w Hawanie spotyka tak turystów, jak i Kubańczyków. Kolejny farmer częstuje nas świeżymi owocami i sokiem z mango, podczas gdy my siedzimy przed jego domem, mając pod nogami malutkie prosiaczki. Popołudnie spędzam na dwugodzinnej wędrówce przez ciemne jaskinie, pokonując zaledwie niewielki fragment tego trzeciego co do wielkości systemu jaskiń w Ameryce Łacińskiej. Wieczory mijają mi miło na sączeniu mojita i słuchaniu piosenek, rewelacyjnie wykonywanych przez Blanco y Negro. Z Viñales udaję się również w stronę Cayo Levisa, trzykilometrowej długości wysepki na północ od miasteczka, gdzie natykam się na moich współtowarzyszy z taksówki i po raz pierwszy w życiu próbuję swych sił w snorkellingu. Zakochuję się w Viñales, smakuje mi tu nawet odgrzewana pizza z lokalu przy stacji benzynowej. Krajobraz jest niesamowity, ludzie - uśmiechnięci, w powietrzu unosi się świeży zapach lekko podmokłej gleby i po raz pierwszy zaczynam żałować, że wkrótce przyjdzie mi opuścić ten kraj.


Hawana wydaje się znajoma, gdy wracam po dziewięciu dniach wygnania. Wciąż mnie nie zachwyca, ale zaczynam ją rozumieć. Postanawiam spędzić dwa następne dni wydając wyłącznie MN, i - ku mojemu zdumieniu - udaje mi się to bez większych problemów. Wprawdzie nie jem zachwycających rzeczy, lody rozpływają mi się w rękach, pizza jest gorsza niż ta z Viñales, a granizada to jakiś sztuczny sok rozlany po kostkach lodu, ale przynajmniej mam poczucie, że jestem bliżej prawdziwego kubańskiego życia niż kiedykolwiek.

"Nie jest łatwo pokochać Kubę", myślę, siedząc w samolocie do Bogoty, gdzie mam spotkać Bjarniego, "ale przecież nie jest to kompletnie niemożliwe".

środa, 16 września 2009

Reklamówki w Kolumbii

Dziwnie było przybyć do Kolumbii tego samego dnia, kiedy Ewelina leciała na Kubę. Rozstaliśmy się po raz pierwszy od dosłownie paru miesięcy. Nie dość, że byłem bez mojej Eweliny, to jeszcze byłem bez aparatu i laptopa - jedynymi gadżetami, jakie miałem, była stara Nokia Eweliny i jej odtwarzacz mp3.

Co ja sobie myślałem?

Cóż, planowałem się nieco wyluzować, żyć tanio i podszkolić mój hiszpański, może trochę pozwiedzać Bogotę, ale zostawić te wszystkie ciekawsze rzeczy do momentu, kiedy Ewelina dołączy do mnie po dwóch tygodniach. Ewelina zabrała na Kubę wszystkie gadżety, jest tam bezpieczniej, no i chciałem zobaczyć przynajmniej zdjęcia stamtąd.

Poza tym, oznaczało to, że nie miałem ze sobą zbyt wielu wartościowych rzeczy, które można byłoby mi ukraść - reputacja Kolumbii jako niebezpiecznego miejsca uczyniła z tego faktu dziwacznie zachęcający sposób podróżowania.

Nie to, że miałem wiele problemów: najgorsze, co mnie spotkało, to utrata mojej reklamówki, w której trzymałem swoje leki przeciwalergiczne, parę przekąsek i, co najważniejsze, mój zeszyt z hiszpańskimi bazgrołami i potencjalnymi wpisami na blogu. Być może ukradziono ją spod mojego fotela w kawiarni, ale - szczerze mówiąc - prawdopodobnie sam o niej zapomniałem.

Ludzie z mojego hostelu opowiadali gorsze historie, wydawało się, że każdy zna kogoś, kto został obrabowany. Lub może znali kogoś, kto znał kogoś, kto został obrabowany...albo gdzieś o czymś takim czytali.

Ale to właśnie dlatego spędziłem dwa tygodnie, nosząc swoje rzeczy w reklamówce. Ludzie noszący swoje rzeczy w reklamówkach prawdobodobnie nie są celem rabunków, co nie?

Chciałbym jednak nie stracić swojego notatnika.

środa, 9 września 2009

Pięć dni w La Habanie

Opuszczam Meksyk - nareszcie! Samolot do Hawany odlatuje z Cancun i w końcu - po niewielkich perypetiach z chciwymi taksówkarzami - udaje mi się dotrzeć na lotnisko. Maszyna kubańskich linii lotniczych - produkt rosyjski - wygląda raczej mizernie. Siedzenia, zamiast do tyłu, odchylają się w przód, a stewardessy częstują pasażerów miniaturowymi landrynkami i plastikowymi kubkami z colą, w przerwach rozpylając środek przeciw insektom. Po jakimś czasie pokład zaczyna drżeć, a mnie dobiega przeraźliwy chrzęst wysuwanych kół. Gęsty, szary dym wydostaje się spod plecaka leżącego pod moimi nogami i szybko rozchodzi się po pokładzie. Łapię za plecak, bojąc się, że zacznie się palić, i dopiero po paru sekundach dociera do mnie, że nie ma to większego znaczenia, jeśli za chwilę zginę.. Siedzący obok mężczyzna wykonuje jednak uspokajające ruchy rękoma, przekonując, że nic nam nie grozi. Postanawiam uwierzyć jego zapewnieniom i po paru minutach stoję, bezpieczna, na kubańskiej ziemi. Dwie następne godziny spędzam na lotnisku, starając się ustalić różnicę między CUC a MN, i dostać gdzieś potrzebne pieniądze. Bankomaty nie akceptują kart kredytowych Mastercard, pracownicy kantorów odsyłają od jednego okienka do drugiego, usprawiedliwiając się brakiem potrzebnych terminali do akceptowania kart czy lunchem o godzinie 19tej. Frustrację zwiększają krople deszczu z przeciekającego dachu, od czasu do czasu lądujące na mojej głowie. Na szczęście, nie muszę się chyba martwić o dzisiejszy nocleg - pracownicy agencji, w której kupiłam bilet lotniczy, obiecali posłać maila do Humberta i Marii, właścicieli casy particular, do której zmierzam. Nie wiem oczywiście, czy znajdzie się dla mnie miejsce w ich domu, nie wiem nawet, czy dostali tego maila, ale łapię taksówkę i przy dźwiękach jazzu z radia jadę do potencjalnie nowego domu. Gdy docieram do casy, z balkonu macha na powitanie uśmiechnięty, starszy mężczyzna, a starsza kobieta informuje mnie, że dzwoniła już nawet na lotnisko, by sprawdzić, czy wszystko w porządku z moim lotem. Szybki prysznic i wychodzę pozwiedzać. Maria ostrzega mnie, bym schowała aparat i nie rozmawiała z nikim. Chowam aparat, ale uznaję, że nie ma potrzeby zachowywać się paranoicznie: jeśli ktoś mnie zagada, odpowiem z przyjemnością.

Ulice Hawany są ciemne. Jedyne światło wydaje się pochodzić z okien domów, restauracji oraz samochodów nadjeżdżających w moim kierunku. Młodzi mężczyźni zaczepiają standardowym "Where are you from? (Skąd jesteś?)" i oferują następnie "autentyczne kubańskie cygara od wujka pracującego w fabryce" czy pomoc z znalezieniu najlepszego lokalu. Rowery rozpoznaję tylko po dźwięku klaksonu, który wydają zbliżając się do mnie - nieoświetlone stanowią całkiem poważne zagrożenie na tych ciemnych ulicach. Jem kolację w pubie, słuchając granej na żywo salsy i jedyne, o czym myślę, to: "Wow! Kuba!". Moment później, gdy wyruszam na poszukiwanie słynnego tu lokalu La Bodeguita del Medio, w którym Hemingway popijał niezliczonej ilości mojita, a Nat King Cole pisał na ścianach, zaczepia mnie kolejny młody człowiek. Opowiada jakąś historię o chorej kobiecie w szpitalu, wskazuje drogę do La Bodeguity i poleca inny pub. Wiedziona ciekawością, podążam za nim i po chwili jesteśmy na miejscu. Chłopak siada ze mną przy stoliku, zachwalając tutejsze daiquiri. Dociera do mnie, że jestem w towarzystwie jinetero, przed którym mnie tak ostrzegała Maria - jinetero to niepracujący mężczyzna, ktoś w rodzaju natrętnego nagabywacza, który zaczepia turystów w poszukiwaniu pieniędzy, drinków czy nawet czegoś więcej. Rezygnuję z drinka i samotnie pojawiam się w La Bodeguicie - wypijam tam drogie mojito i, jako że nieuchronnie zbliża się północ, postanawiam wracać do domu. Po drodze dwóch mężczyzn zaczepia mnie, polecając bar, w którym "podobno" grywała Buena Vista Social Club. Lokal jest niesamowicie zadymiony, przy stolikach nie ma nikogo, za to przy barze paru starszych mężczyzn popala cygara. Decyduję się zostać na mojito i wtedy dociera do mnie, że nie dość, iż barman policzy mi więcej za drinka, to jeszcze będę musiała zapłacić za dwa dodatkowe, moich nowych "przyjaciół". Zdegustowana swoją naiwnością, żegnam się szybko i udaję się do domu.


Ranek wita mnie śniadaniem a la Kuba: kawałkami owoców, zagęszczonym świeżym sokiem, kawą i jajecznicą. Pełna, wychodzę zobaczyć, jak Hawana wygląda w świetle dnia. Przy klatce schodowej zaczepia mnie "sąsiad". Kątem oka widzę Marię na balkonie, wykonującą ostrzegawcze ruchy ręką. "Nie rozmawiaj z nim, to jinetero. Możesz stracić swój aparat", wydaje się mówić ta ręka. Szybko żegnam się z nieznajomym i wędruję w stronę tutejszego Chinatown. Hawana za dnia poraża. Niegdyś z całą pewnością piękna, dziś przypomina raczej przygniecioną ciężarem lat kobietę, zbyt zmęczoną i zniechęconą swoim losem, by dbać o swój wygląd. Budynki rozlatują się w oczach; pranie zdaje się wisieć wszędzie, gdzie tylko jest miejsce na sznurki; odpadki wysypują się ze śmietników, przyciągając muchy i odpychając smrodem. Ludzie zabijają czas siedzeniem przed klatkami swoich domów, podczas gdy owe domy popadają w coraz większą ruinę. Trójkołowe rowery-taksówki, razem z amerykańskimi samochodami z lat 60-tych krążą po ulicach Hawany. W witrynach sklepowych wystawione jest wszystko to, co znajduje się w środku; kolejki ustawiają się po odgrzewaną pizzę i szybko rozmrażające się lody; piwo można dostać nawet z automatów stojących w muzeach, i jest tańsze od coca-coli. Obok tej Hawany istnieje inna, przeznaczona dla turystów. Świeżo odmalowane hotele, drogie restauracje, odrestaurowana Hawana Vieja z jej kościołami, muzeami i cowieczornym występem tanecznym, środki lokomocji przeznaczone wyłącznie dla "obcych", internet w niesamowitej cenie 8 CUC za godzinę. Przestrzeń pomiędzy tą Hawaną a Hawaną rzeczywistą wydaje się być przestrzenią jineteros i prostytutek. Kiedy, popijając mojito, jako jedyna turystka zajadam się pizzą w stosunkowo niedrogim miejscu, obok mojego stolika zasiadają trzy prostytutki ze swoim opiekunem, i zaczynają śmiało oferować swoje wdzięki panom przy kolejnym stoliku. W drugim kącie sali wybucha głośna kłótnia pomiędzy kobietami, która wkrótce przeradza się w rękoczyny, z groźbą użycia butelek. Stoliki przewracają się, gdy jedna kobieta popycha drugą, połowa sali w pośpiechu wylatuje na zewnątrz, ja - z kawałkiem pizzy w ustach - nie wiem, czy uciekać, czy siedzieć w spokoju, przecież nie zapłaciłam rachunku... Po jakichś pięciu minutach szybka akcja trzech policjantów przywraca normalność, ale sala wciąż wydaje się drżeć od emocji. Gdy, spragniona kulturalnej rozrywki, udaję się na koncert w Teatrze Wielkim, muszę za niego zapłacić 5 CUC (convertible peso, waluta wyłącznie dla turystów), podczas gdy miejscowi płacą 5 MN (moneda nacional - waluta dla Kubańczyków). Przelicznik? 1 CUC = 25 MN = 1 EUR. Niesprawiedliwość cenowa odrzuca, i czyni z Hawany miasto porównywalne z Dublinem, jeśli chodzi o koszty. Miejscowi za część produktów płacą w CUC, za część - w MN, turyści teoretycznie mają zakaz posługiwania się MN. Nie jestem w stanie zrozumieć, skąd miejscowi biorą pieniądze na swoje utrzymanie - podczas wizyty w fabryce cygar dowiaduję się, że zarobki miesięczne sięgają tu kwoty 350 MN, czyli jakichś 15 CUC. Mnie jeden nocleg w Hawanie kosztuje 25 CUC.


Codziennie ktoś próbuje zaczepić mnie na ulicy, nie dając spokoju nieustannym nagabywaniem. Przestaję się uśmiechać, nie zwracam uwagi na pozornie uprzejme "Hello!". Zaczynam zakładać się sama z sobą, czy i w tej restauracji policzą mi więcej niż wskazywałyby to ceny w menu. Wchodząc do lokalu, nie wiem, czy zostanę obsłużona, bo ta tania pizza, spaghetti czy kanapka to tylko to, co serwują na śniadanie - i jedynie droższe posiłki są dostępne. Mój plecak zostaje dokładnie przeszukany, gdy próbuję się dostać na prom do Casa Blanci - w 2003 roku prom został porwany przez Kubańczyków, zamierzających dostać się na Florydę; porywacze zostali złapani i skazani na śmierć, egzekucję przeprowadzono. W barze przy moim domu, jednym z wielu otwartych 24 godziny na dobę, wypijam piwo z beczki i parę kieliszków rumu, płacąc w MN. Dwa razy młodzi mężczyźni podejmują się rozmowy ze mną, i dwa razy policja aresztuje moich rozmówców. Nie wiem, czy Kubańczycy mają zakaz rozmów z obcokrajowcami, czy też właśnie zostałam uratowana przed jineteros, i - szczerze mówiąc - przestaje mnie to obchodzić. Pięć dni w Hawanie to za dużo, wszystko mnie drażni, nie dostrzegam już piękna budynków, przestaję zauważać tych przystojnych młodzieńców i szczupłe dziewczęta, porażające urodą. Nie mogę powstrzymać myśli, że te dwie dziewczynki proszące o colę, przerodzą się wkrótce w prostytutki, a chłopcy kopiący piłkę będą niebawem przed klatkami bezużytecznie czekali na poprawę swojego losu, dla rozrywki zaczepiając ludzi "stamtąd".

Nie mogę się doczekać opuszczenia Hawany. Mam nadzieję, że reszta kraju zmieni moją opinię o Kubańczykach i pozwoli odkryć, czym turyści się tak tu zachwycają. Po pięciu dniach w Hawanie nie mam już siły doszukiwać się uroku tam, gdzie póki co widzę tylko rezygnację.

piątek, 4 września 2009

Wrażenia z Meksyku

Parę przypadkowych wrażeń z Meksyku, w formie luźnej listy:

  • Meksyk jest bardzo duży
  • i bardzo piękny
  • i pełen życia
  • i jest tu więcej gór i ruin niż jest się w stanie je policzyć
  • progi zwalniające w Meksyku są zdradliwe
  • Jestem wysoki w Meksyku
  • w Meksyku, piwo pije się z solą i limonką, a czasem i z chili
  • w Meksyku, papieru toaletowego zazwyczaj nie wrzuca się do muszli
  • w Meksyku, znalezienie jedzenia nie zrobionego z kukurydzy stanowi mały problem
  • Miasto Meksyk zwane jest D.F.
  • w D.F. dziękujesz zanieczyszczeniu powietrza za to, iż nie dostajesz oparzenia słonecznego
  • w Meksyku, hotele są tanie i jest ich pełno, dlaczego rezerwować z wyprzedzeniem?
  • ... choć może powodem tego jest grypa.
  • w Meksyku, brzydkie, szare ceglane budynki pomalowane są wyłącznie reklamami
  • w Meksyku, wszystko jest na sprzedaż, wszędzie. Obsługa w autobusach i D.F. jest lepsza niż w większości samolotów
  • Meksykanie kochają kolor i dźwięk
  • Ten dźwięk syrenu oznacza gaz na sprzedaż, wieczorny gwizd - tamales
  • Meksykanie kochają muzea
  • Kultura Majów jest wciąż całkiem żywa w Meksyku, te kolorowe kostiumy nie są noszone ze względu na turystów takich jak my
  • w Meksyku, dekorujesz swój samochód
  • w Meksyku, maleństwa nie są umieszczane w wózkach, ich matki przywiozują je do siebie w chustach
  • w Meksyku, miejsca, w których moglibyśmy żyć są pełne emigrantów, którzy dostali się tam pierwsi

Polubiliśmy Meksyk.

Nienapisane notatki na blogu

Miałem napisać o samym Campeche, jeździe autobusem, opuszczonej plaży, upale nie do zniesienia, grze w bilarda przy śmierdzącej ubikacji, której drzwi nie chciały się zamknąć i brakowało światła. O hostelu Monkey, w którym spaliśmy, jak i o śmiesznym hostelu Pirate, w którym nie spaliśmy.

Polubiliśmy Meridę, powinienem był również napisać. Jak i o targu, kapeluszach, koszulach i uroczych kolonialnych budynkach. Jak Marida przypomniała nam o Hiszpanii, o Murcii. Szalony hotel wypełniony sztuką i basenami całkowicie zasługuje na wzmiankę w internecie.

Hej, Internecie, przekaż wędrowcom, że hotel Trinidad Galleria w Meridzie jest naprawdę całkiem przyjemny - jest tańszy niż Trynindad wspominany w Lonely Planet i ma obrazy, rzeźby, basen i miłą obsługę!

Powinienem był także napisać o jednodniowej wycieczce z Meridy do Comitan, by pojeździć na łódce, łódce!

Zamiast jednak dostać się na łódkę, zobaczyliśmy iguanę i deszcz tropikalny, przejechaliśmy się dwoma dziwacznymi taksówkami, a po południu zaskoczyliśmy się widokiem plaży, która - dla odmiany - nie była opustoszała...i następnie wytargowaliśmy jazdę na lepszej, tańszej łódce, by zobaczyć flamingi i pływać z krokodylami. Oblaliśmy oblanie naszej wycieczki i przez przypadek udało nam się mieć perfekcyjny dzień. To całkowicie warte opisania na blogu, czyż nie?

Oczywiste też, że powinienem był napisać o Chichen Itza, ruinach miasta Majów, które odwiedziliśmy tylko po to, by móc później opowiadać, że tam byliśmy, a które wbrew sobie pokochaliśmy. O tym, jak byliśmy zadowoleni stosując się do rady naszego przewodnika, by pokazać się tam bardzo późno i bardzo wcześnie następnego dnia, unikając tym samym tłumu urlopowiczów, wybierających się tam w ramach obowiązkowej jednodniowej kulturalnej wycieczki z Cancun. Powinienem był także dosmaczyć to, nieśmiało wyznając światu, jak to nasz hiszpański nie był wystarczająco dobry na to, by wyjaśnić taksówkarzowi, w dordze powrotnej z ruin, że już jedliśmy w tej restauracji, którą nam polecał.

Powinienem był w końcu opowiedzieć historię jak to wreszcie dotarliśmy na Islę Mujeres, zaplanowany przez nas cel luksowych wakacji od naszych wakacji, gdzie moje zwiadowcze talenty do poszukiwania hotelu całkowicie mnie zawiodły. Jak to, zmęczony i sfrustrowany, dla żartu zdecydowałem się zapytać o ceny pokoju w 'Nautibeach', miejscu o nazwie, która nie może być niczym innym jak tylko grą słów, i tak idyllicznym wyglądzie, że w żadnym razie nie mógłby wpasować się w nasz budżet. Ku naszemu zaskoczeniu, hotel znajdował się pośrodku - droższy niż miejsca, które się nam nie spodobały, ale o wiele tańszy od błyszczących, luksusowych hoteli, tak wyraźnie poza naszą ligą. Nie dostaliśmy pokoju - za 85 dolarów za noc, przez ostatnie 9 dni cieszyliśmy się całym apartamentem, klimatyzacją, śniadaniem, balkonem z rewelacyjnym widokiem i plażą, czyszczoną co noc do perfekcji przez ludzi, którzy prawie na pewno są niedostatecznie opłacani. Będzie trudno opuścić to miejsce.

Ale zgaduję, że byliśmy zbyt zajęci przeżywając naszą podróż, by opisać wszystkie te rzeczy. Zrobiliśmy jednak mnóstwo zdjęć, powinieneś je sprawdzić.

Jest już jednak bardzo późno. Po sporej ilości jedzenia i tequili, Ewelina drzemie na kanapie i powinienem jakoś nie za bardzo wahadłowo zaciągnąć ją do łóżka. Za kilka godzin opuszczamy Meksyk, zmierzając w stronę kontynentu, dla którego opuściliśmy Europę. Ewelina leci na Kubę, ja poczekam na nią w Kolumbii. Tak naprawdę nie wiemy za wiele o celach naszych podróży, z wyjątkiem paru lekcji historii i tego, co czytaliśmy w pożyczonych przewodnikach tu, na wyspie, w hostelu Poc-na. Ale jakoś się połapiemy.

Mam tylko nadzieję, że obudzimy się jutro na tyle wcześnie, by wynająć jeden z tych śmiesznych samochodów golfowych, którymi jeździ się na wyspie - szkoda byłoby tego nie spróbować.

czwartek, 3 września 2009

Cancun vs. Isla Mujeres

Kiedy to piszę, Ewelina i ja siedzimy w Puerto Juarez, porcie obok Cancun, skąd za jakieś 20 minut prom zabierze nas na Islę Mujeres. Słońce właśnie zaszło, świeci jasny księżyc, a wieża z chmur obnosi się swoim szalenie różowym szczytem.

Lepimy się w tym upale, zmęczeni bezowocnym dniem spędzonym na polowaniu na księgarnie w Cancun. Komary dopadają nas tuzinami, gdy łódź cumuje przy brzegu - gryząc tak bardzo, że podróż na wyspę oznacza odkrywanie nowych swędzących miejsc. Cancun żegna nas krwiście, co jest dziwacznie odpowiednim zakończeniem naszej drugiej wizyty w tym tak zwanym wakacyjnym raju.

Cancun nie jest żadnym rajem. To nawet nie jest miasto. To coś innego, coś sztucznego i obcego. To miejsce stworzone jest po to, by wyssać sok z turystów.

Cancun ma swoje plusy, oczywiście: plaże, słońce, palmy, bikini...

Turystyczne Cancun wydaje się być nieskończoną paradą współczesnych piramid, błyszczących hoteli, gdzie turyści czczą słońce tak, jak zawsze to czyniono w Meksyku. Ofiarę składa się teraz wprawdzie w dolarze i schodzącej skórze, ale ludzka ukrywa się za latami: w statystykach raka skóry.

Meksykanie w Cancun wielbią dolara. Oni sami żyją w innym Cancun, brzydkim, głośnym, niezbyt specjalnym Cancun niepomalowanych ceglanych jednopiętrowych domów, supermarketów, pchlich targów, autobusów, taksówek i colectivos, sklepów z ubraniami, biur podróży i telefonów komórkowych. I hałasu, rzecz jasna, w prawdziwym Meksyku Meksykan zawsze jest coś do usłyszenia.

Żadne z tych Cancun nie ma wiele wspólnego z księgarniami, i nic wspólnego z angielskojęzycznymi piechurami zmierzającymi na Kubę i inny kontynent.

Znaleźliśmy bikini dla Eweliny i najdroższe Corony w Meksyku (piwo w Dublinie było tańsze!), ale to wszystko.

Jak tylko nasz prom dobija do brzegu Isly Mujeres, nasz nastrój ulega poprawie. Wystrojeni w stroje kąpielowe przechodnie, uśmiechnięci sprzedawcy i absurdalne samochody golfowe śpieszące się na uroczych uliczkach - to wszystko wydaje się znajome, co ważniejsze, przyjazne po betonowych pustyniach/wrzawach dwóch Cancun. Jasne, że i tu chcą naszych pieniędzy, ale kto by nie chciał? Gdy przechodzimy obok, kelner z restauracji, w której wczoraj jedliśmy obiad, zaprasza nas na kolejny posiłek. "Despues", odpowiadam, z uśmiechem.

Znamy tu trzy miejsca z książkami, rozpoznajemy twarze na ulicach. Kończymy dzień w hostelu Poc-na, pożyczając książki o Kubie i Kolumbii, i zamawiając najtańsze jedzenie na wyspie oraz normalnie wycenione Corony.

Wkrótce, nasz apartament na drugim piętrze powita nas zimnym powietrzem, ciepłą wodą, szybkim połączeniem internetowym i widokiem nieskazitelnej plaży. Odrobina luksusu, tak blisko, a jednocześnie tak daleko od nowoczesnych piramid Cancun.

I jest tu taniej. Tylko nie mówcie czcicielom słońca, bo pewnie to zniszczą!

The past!