niedziela, 15 listopada 2009

Letarg w Yurimaguas

Czuję, jak ta kropla powoli przesuwa się w dół, znacząc przebytą drogę mokrym śladem. Od linii włosów, pomiędzy brwiami, wzdłuż nosa, wreszcie spada na stół. Pocę się niemiłosiernie, i wszędzie: pod pachami, na brodzie, pod przyklejającymi się do ciała spodniami. Przebywając przez ostatnie dwa miesiące w górach, zapomniałam o upale, który wydaje się teraz atakować mnie ze zdwojoną siłą. 40-tysięczne Yurimaguas okupione jest czerwoną twarzą, lepkością skóry i bezowocnymi próbami ochładzania się ciepłym oddechem. Jest też pierwszym miastem w Peru, które mi się podoba.

Dotarcie tu okazało się łatwiejsze niż się spodziewałam. Od samego początku, czyli przekroczenia granicy z Ekwadorem, naszym celem było to miejsce w Dolinie Amazonki; miejsce, skąd łodzie udają się do Iquitos, największego miasta na świecie, do którego nie można dostać się drogą lądową. Autobus z Loja (Ekwador) pochłonął osiem godzin naszego życia i zabrał nas do Piury (Peru), gdzie noc spędziliśmy na odwiedzinach kina w centrum handlowym przy naszym hostelu. Z Piury w trzy godziny pokonaliśmy drogę przez pustynię do Chiclayo: noc w Chiclayo oznaczała zapoznawanie się z butelką peruwiańskiego wina w pokoju hostelowym w trakcie oglądania filmu Burtona na moim laptopie. Chiclayo opuściliśmy w godzinach wieczornych następnego dnia, udając się na teoretycznie czternastogodzinną przejażdżkę autobusową w stronę Tarapoto. Przejażdżka w rzeczywistości trwała 16 godzin i przerwana została o godzinie 4tej rano zamianą autobusów: ten bardziej luksusowy popsuł się najwyraźniej, w związku z czym prawie-o-brzasku-poranka na dworcu nie-wiadomo-gdzie, pozostawiliśmy za sobą czworo pasażerów (w tym matkę z malutkim dzieckiem): zabrakło dla nich miejsc w nowym pojeżdzie. Nie umiejąc odnaleźć pubu z bilardem w Tarapoto, zdecydowaliśmy się spędzić tam wyłącznie jedną noc: na moim laptopie zapoznałam Bjarniego z jednym z moich ulubionych filmów: "Misją". W Tarapoto, mając za sobą lekturę "Lonely Planet", nastawiliśmy się na sześciogodzinną, męczącą podróż przez muliste drogi do Yurimaguas i rozczarowaliśmy się przyjemnie kolejnego dnia, pokonując normalną, wyłożoną asfaltem szosę w ciągu godzin trzech. Zatem, po trzydziestu godzinnach w autobusach i trzech nocach spędzonych w różnych hostelach w Peru, dotarliśmy do celu: małego, upalnego miasta, gdzie mototaksówkarze rozpoznają cię na ulicy, wołając za tobą po imieniu.

Jest tu i bilard, i basen w naszym hostelu, i uśmiechnięci, przyjacielscy mieszkańcy, i dobra, chińska restauracja. Ochroniarz w banku zabiera mi aparat, by zrobić zdjęcie swoim koleżankom. Kobieta na ulicy pokazuje małpkę przywiązaną do swojej torebki i prosi o fotografię. Marcelo chce za darmo podwieźć nas swoją mototaksówką do sklepu, byśmy mogli kupić plastikową butelkę miejscowego wina. W sklepie częstują nas po kolei: alkoholowym napitkiem z kakao, purpurowym, gęstym winem(?) z winogron, zagęszczonym likierem z kawy. Tutaj po raz pierwszy w Ameryce Południowej natykam się na policjanta pozbawionego broni: policjantka zamawiająca chińszyznę uzbrojona jest za to w otwieracz do butelek. Na miejscowym targu dostać można wszystko: ryż po 1,30 PEN za kilo, gumowe sandały po 12 PEN za parę, tenisówki Adidasa, suszone ryby, piranie, żółwie, papugi, hamaki, ananasy, udka z kurczaków, dżinsy, skarpetki, biustonosze, buraki, baterie, skóry dzikich kotów. W maleńkim porcie statki towarowe zabierają na swój pokład banany, krowy, mototaksówki, pasażerów i ich hamaki. Na ulicach ciężko dostrzec samochody, za to mototaksówki są wszędzie.

Powoli mija już czwarty dzień naszego pobytu w Yurimaguas. Bjarni ma niewielką gorączkę, objawy grypy - czekamy aż dojdzie do siebie, zanim znikniemy na kilka dni w dżungli. Unikając słońca, które nie przestaje tu palić, spędzamy więc dnie w naszym pokoju. Zabijamy czas oglądając telewizję, przeglądając strony internetowe w tych nielicznych momentach, gdy internet działa, wymyślając imiona dla dzieci, których jeszcze nie mamy. "Słońce Doliny Amazonki wydaje się wpływać na mózg w dość niespodziewany sposób", myślę, siedząc w dusznej restauracji naszego hostelu. Otaczające powietrze jest ciężkie, przyroda wręcz błaga o odrobinę deszczu. Wiatrak, ustawiony specjalnie w moją stronę, nie pomaga: kolejna kropla potu ląduje na stole..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!