piątek, 20 listopada 2009

Dur brzuszny w Yurimaguas

Opuszczenie Yurimaguas okazuje się ostatnio zaskakująco trudne. Drugiego dnia tutaj zmogło mnie drobne przeziębienie, tak przynajmniej myślałem. Nie chcąc chorować w dżungli, z dala od pomocy medycznej, zdecydowaliśmy, że powałęsamy się po okolicy przez parę dni, dopóki nie poczuję się lepiej.

Parę dni minęło i chociaż czułem się odrobinę lepiej, nowiutki termometr poinformował nas, że wciąż mam niewielką gorączkę (37.5ºC). Zdecydowaliśmy się czekać nieco dłużej.

Po 6 nocach, mimo że w dalszym ciągu miałem nieznaczną gorączkę (37.2ºC), o 9tej rano wybraliśmy się na przystań, by potwierdzić, że nasza łódka wypływa o godzinie 12tej. Niestety! Opóźniona do godziny 15.00. Porozmawiałem z kapitanem, który stwierdził, że powinniśmy wrócić przed 13.00. Ok...

Zatem zaraz po 12tej wymeldowaliśmy się z uroczego Hostalu Naranjo, zapakowaliśmy torby na mototaksówkę i wyruszyliśmy w drogę! Ale tylko na przystań, gdzie po przybyciu zobaczyliśmy, iż wyraz "hoy" został wymazany z tablicy naszej łódki, a w jego miejsce pojawił się wyraz "mañana". 9ta rano, przypuszczalnie. Zastanawialiśmy się nad noclegiem na łodzi, ale ostatecznie wyruszyliśmy z powrotem do hostelu, by ponownie się zameldować.

Po tym porannym rozczarowaniu, zdecydowaliśmy, że najwyższy czas znaleźć odrobinę rozrywki w tym mieście. Złapaliśmy nasze pamiątkowe szachy (produkt chiński, najprawdopodobniej, kupiony w Otavalo, Ekwador) i mototaksówką pojechaliśmy w stronę placu, na którym - jak nam powiedziano - bawią się młodzi ludzie. Zajęliśmy miejsca w barze, który gości walki kogutów w weekendy, i jeszcze nie zdążyliśmy rozpocząć gry, gdy dołączył do nas 19-letni muzyk, taszczący ze sobą gitarę i 11-letnią siostrzenicę.

Zaraz po tym nastąpiła lekcja gry w szachy, picie sporej ilości piwa, tańce i oglądanie okropnych wideoklipów, z naszym przyjacielem i kilkoma młodymi damami w roli głównej, damami, które najwyraźniej nie chciały niczego więcej od życia jak przed kamerą całować się z języczkiem z naszym artystrycznym znajomym. Po wysłuchaniu, napatrzeniu się i ostatecznie byciu obdarowanym DVD, wydrukowaną biografią i oryginalnym dziełem (rysunek jednorożca, wykonany ołówkiem), doszliśmy do wniosku, iż jego talent nie dorównywał jednak jego opinii o sobie samym.

Po tej przygodzie nastąpiła chińszczyzna. Nie byłem zbyt głodny, ale zauważyłem wyglądającego na wygłodzonego ośmio- czy dziewięcioletniego chłopca, zaglądającego do środka i podkradającego pozostałości jedzenia ze stolików, które opuścili już goście restauracji. Poprosiłem więc zapakowanie na wynos mojego makaronu i resztek mięsa Eweliny, i, przy wyjściu, wręczyłem pakunek chłopczykowi, razem z połową coca-coli. Zniknął natychmiast, a my udaliśmy się do domu.

Jakby dla ukoronowania tego całkiem zajętego dnia, nie udało mi się złapać za wiele snu tej nocy: nieustannie musiałem odwiedzać łazienkę i było mi zimno, moja gorączka zdecydowanie ruszyła do góry. Gdy nad ranem, wyczerpany, sprawdziłem swoją temperaturę, podskoczyła już ona do 38.7ºC, o jeden stopień więcej niż najwyższa dotychczas. Czas był wyruszyć do lekarza.

Szczęśliwie, na tej samej ulicy co Hostal Naranjo, znajduje się klinika "Virgin de las Nieves", oddalona od niego o jakieś dwie przecznice. Zatem około 10.30 siedliśmy naprzeciw pielęgniarki, opisując symptomy łamanym hiszpańskim - kiedy zapytaliśmy o kogoś, kto mówi po angielsku, zaśmiała się przyjaźnie i przecząco potrzęsła głową. Sprawdziła mi ciśnienie (100/70), zważyła mnie (75 kg z butami, odkąd opuściłem Islandię, nie byłem lżejszy!) i wypełniła jakąś formę. Parę minut później zaprowadzono nas do gabinetu doktora i zmuszono do powtórzenia mu naszej historii oraz pokazania mojej małej, żółtej książeczki szczepień.

Jego werdykt: denga lub dur brzuszny, tylko testy mogą stwierdzić, co. Zatem pobrano mi odrobinę krwi, po czym z plastikowym pojemnikiem w foliowej torebce, małą szklaną fiolką i papierem toaletowym odesłano do łazienki. Chcieli wszystkiego po trochu...

Ewelina i ja wróciliśmy do kliniki około 2giej po południu i czekaliśmy jakieś pół godziny na wyniki. Dur brzuszny i nieprzyjemny zarazek w żołądku.

Najwyraźniej szczepionka przeciw durowi, jaką dostaliśmy w Dublinie, jest skuteczna tylko w 50-80%, ale prawdopodobnie dzięki niej mój przypadek jest całkiem łagodny. Lekarz przepisał mi wiele rzeczy: dwie pigułki na mój żołądek oraz Ciproflax na sam dur brzuszny. Ogólnie, dziesięciodniowy kurs. Plus, co bardziej przerażające, trzy różne zastrzyki, które nakazał mi wziąć natychmiast.

Zaniepokojeni, ale nie sprzeciwiający się, powędrowaliśmy z powrotem do pielęgniarki. Tam, po raz pierwszy odkąd pamiętam, miałem jedną z tych rurek przymocowaną do ramienia, podczas gdy pielęgniarka używała jej do wstrzyknięcia w mój krwiobieg zawartości trzech gigantycznych strzykawek pełnych rozrzedzonego leku. W miarę rozcieńczania mej krwi, a może jak ciśnienie w żyłach poszło do góry, zaczęłem odczuwać mdłości i zawroty głowy, a ręce zaczęły drżeć jak szalone. Pielęgniarka ponownie zaśmiała się przyjaźnie i pomogła mi przesiąść się z krzesła na łóżko, przez cały czas wykonując zastrzyk. Ewelina głaskała mnie po głowie.

To było wczoraj. Dziś czuję się o wiele lepiej. Nie mam gorączki (rano miałem nawet nieco mniej niż 37ºC), a mój żołądek zachowuje się, choć nie idealnie, to znacznie spokojniej. Jak dotąd spędzamy dzień na przeglądaniu internetu, telefonowaniu do domów, czytaniu książek i pisaniu kodu. Taki sam mamy też plan na jutro i na niedzielę - lekarz powiedział, że powinniśmy zostać w mieście przez co najmniej dwa następne dni, no i wiemy, iż nie ma łodzi w niedziele.

Lekarz chce, bym ponownie odwiedził klinikę, gdy skończą mi się tabletki (po dziesięciodniowym kursie). Miejmy nadzieję, że kontrola odbędzie się już w innym miejscu, w Iquitos lub w Limie. Ale nie mogę obiecać, jak dotąd nie jest nam łatwo opuścić Yurimaguas.

1 komentarz:

  1. Bjarni jakis Ty biedny!Najnormalniej masz pecha w tej podróży.Zdrowiej szybko i wracajcie do domu.

    OdpowiedzUsuń

The past!