piątek, 5 lutego 2010

Valparaiso

W Valparaiso to Ewelina miała znaleźć nam hotel, więc, zostawiony samemu sobie, siedziałem przy piwie i laptopie w barze,do którego wpadliśmy po krótkiej przejażdżce taksówką z dworca autobusowego do lepszej dzielnicy.

Ewelina znalazła nam nocleg bardzo szybko, prawie za szybko... Podejrzewałem, że ponieważ nie chciało się jej chodzić, to po prostu wybrała pierwsze miejsce, które oferowało nam pokój. Ewelina niezbyt lubi szukanie noclegów.

Ale miejsce okazało się bardzo przyjemne: La Bicicleta, B&B prowadzone przez francuskiego mężczyznę, jego małego chłopca i (jak przypuszczamy) jego żonę. Mieliśmy dla siebie wygodny, przestronny pokój oraz śniadanie podawane każdego ranka na słonecznym dziedzińcu przed domem. Chłopczyk zwykle bawił się, gdy jedliśmy - na ile mogliśmy to stwierdzić, balony napełnione wodą były dla niego najlepszą rzeczą na świecie, tata - zaraz za nimi. Było to niezwykle urocze.

I tak też wyglądała reszta Valparaiso: uroczo. To miasto szalonych wzgórz, plaży o niesamowitych falach, portu wypełnionego statkami floty wojennej i domów o zabawnych kształtach czy pomalowanych kolorowym graffiti. Mieliśmy sporo zabawy po prostu spacerując po okolicy z naszym aparatem, jak zwykle, ale także podobało się nam muzeum marionetek, na które natknęliśmy się przypadkiem czy późniejszy występ klaunów w tym samym miejscu. Jeden z dni spędziliśmy również na odpoczywaniu na ławce, wpatrując się w fale i czytając.

Jedną z ważniejszych atrakcji w Valparaiso są tutejsze ascensores, ponad stuletnie windy, które trzęsą się i terkoczą, niosąc cię w górę lub w dół po stromych wzgórzach, które otaczają centrum miasta. Przejechaliśmy się kilkoma, jedna z nich - najstarsza - miała już ponad wiek i początkowo zasilana była maszyną parową. Świetna zabawa i, jak wszystko tutaj, niezwykle urocza rzecz.

Valparaiso bardzo się nam spodobało.

Jedyną negatywną rzeczą, jeśli chodzi o nasz pobyt w tym mieście, byłem ja martwiący się o pieniądze. Ceny w Argentynie, a teraz w Chile, w połączeniu z naszymi zwyczajami z terenów bardziej na północ, oznaczały, że na ten moment niemal dziennie przekraczaliśmy nasz budżet wyznaczony przez wszechmocny Arkusz Kalkulacyjny. Oznaczało to również, że nie mieliśmy żadnych pieniędzy na jakiekolwiek wycieczki czy inne zajęcia, i że pieniądze prawdopodobnie wyczerpią się nam zanim wrócimy do "prawdziwego świata". Eeek!

Obgadaliśmy temat i zdecydowaliśmy się obniżyć nieco nasze oczekiwania. Restauracje (z wyjątkiem ofert obiadowych) nie mogły już więcej być rzeczą codzienną, prywatna łazienka i bezprzewodowy internet stały się symbolem luksusu, a nie celem. Zdecydowaliśmy się też nosić przy sobie znacznie mniej gotówki, by łatwiej było sprostać narzuconym sobie ograniczeniom.

... i tak przestałem panikować, mogliśmy powrócić do cieszenia się naszą podróżą.

....

Jako że pisane jest to parę tygodni później, mogę oszczędzić wam niepewności i donieść, że z powrotem trzymamy się budżetu i jesteśmy perfekcyjnie szczęśliwi.

Okazuje się, że standard życia w Chile jest o wiele wyższy niż było to bardziej na północy, zatem te zmiany nie stanowią zbytniego poświęcenia. Tanie hostele są tutaj znacznie, znacznie przyjemniejsze niż "okazje", których gdzie indziej nauczyliśmy się unikać. To samo można też powiedzieć o jedzeniu i piciu. Co więcej, ku naszemu zaskoczeniu, Chile wydaje się być nieco tańsze niż Argentyna.

Zapewne jest to też dobry trening przed prawdziwym życiem - wiemy, że nie będziemy w stanie każdego dnia stołować na mieście, kiedy wrócimy do domu...

1 komentarz:

  1. No cóż kochani ,trzeba więcej gotować a nie stołowac się na mieście.

    OdpowiedzUsuń

The past!