Jesteśmy dopiero tydzień w Meksyku, a ja już w międzyczasie zdążyłam znienawidzić i pokochać to miasto. Położone na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m, otoczone pasmami górskimi, samo miasto jest siedzibą prawie 9 milionów ludzi. Miasto i podlegające mu obszary to dom dla ponad 20 milionów - co czyni z Meksyku trzecią pod względem ludności aglomerację miejską świata, zaraz po Tokio i San Paulo. Tłumy widać tu wszędzie: na ulicach, w parkach, w metrze. Miasto jest głośne, zakorkowane i zanieczyszczone. Budynki dawno straciły swoje żywe kolory i teraz całe centrum zdaje się być jednolitą szarością. Widok policjantów na ulicach, z ich karabinami i pasami wypełnionymi nabojami, zamiast uspokajać, rodzi pytanie, jak niebezpiecznie tu jest. Ruchem drogowym kieruje TRANSIT, ale to nie wystarcza, by uciszyć klaksony, sygnały ostrzegawcze w chaosie. To, co wydaje się rondem, jednak nim nie jest - a na ruchliwych skrzyżowaniach ciężko dopatrzyć się jakichkolwiek zasad. Bieda koegzystuje tu z bogactwem. Zniszczone budynki stoją w jednej linii z drapaczami chmur. W metrze spotkać można wszelakie osobliwości. Śpiewających i krzyczących żebraków. Handlarzy płytami CD, którzy z plecakami wypchanymi sporymi głośnikami puszczają swoje zasoby na głos, oferując wyglądające na podróbki płyty za 10 MXN (obecnie w modzie: Michael Jackson). Dzieci/młodych/starych sprzedających gumy do żucia/książki do nauki algebry/krzyżówki... Metro jest niezwykle tanie: za 2 MXN (ok. 0.10 euro) kupuje się jednorazowy bilet, ważny, dopóki nie opuści się podziemnego systemu. Można zmieniać linie, jeść, robić zakupy, pić, jeździć tam i z powrotem - gdyby tylko metro nie przestawało funkcjonować o północy, za jedyne 2 MXN byłoby można podróżować w nieskończoność.

Centrum Meksyku mnie przeraża: jest niesamowicie chaotyczne, brudne i przepełnione. Powoli jednak oswajam się z otoczeniem i zaczynam zauważać plusy tego miasta: mnogość muzeów; piękno malowniczych straganów targu w Coyoacan, który odbywa się tu co weekend; idealny smak mrożonej kawy w małej kawiarence, na którą natykamy się przypadkiem; przystępne ceny w restauracjach; bilard w pobliżu naszego domu. Odkrywam parę rzeczy o sobie: jak na przykład to, że nie znoszę zapachu i smaku pieczonej kukurydzy, czy to, że tak właściwie to jestem w stanie przez parę chwil dotykać węża.

I tylko obawiam się, że jak dalej tak pójdzie, to zacznę doceniać pająki - a to przecież zmieni mnie nie do poznania..
"Przystępne ceny" to niedopowiedzenie. Zgodnie z naszymi standardami, jedzenie tu jest praktycznie za darmo; wczoraj zaszaleliśmy, napchaliśmy się i wypiliśmy po 2 piwa. Mieliśmy potem małe pretensje do siebie samych za wydanie tylu pieniędzy na obiad i kroczyliśmy jak kaczki, czując się grubo.
OdpowiedzUsuńRachunek?
Mniej niż 15 euro, całkowity koszt, a ponad połowa to rachunek za piwo...
A jednak podróże kształcą i jednocześnie kształtują charakter.Buziaki.
OdpowiedzUsuń