piątek, 14 sierpnia 2009

W drodze do Chiapas

Mamy piętnaście minut, by zdecydować, czy chcemy złapać ten autobus, kupić bilety, dostać się na dworzec, znaleźć właściwy pojazd i złapać po drodze coś do jedzenia i picia. Bjarni optymistycznie stwierdza, że damy radę; ja już widzę nas spoconych, smętnie machających na pożegnanie odjeżdżającemu właśnie autobusowi. Wizja rozwiewa się po około trzynastu minutach, gdy jakimś cudem udaje się nam zająć w nim miejsca - jesteśmy spoceni, ale przynajmniej nie smętni. Opuszczamy miasto Meksyk, nasz dom przez ostatni miesiąc. Cel to Oaxaca, o której wiemy tylko tyle, że jest odległa od stolicy o 520 kilometrów (co oznacza sześć godzin w autobusie pierwszej klasy) i znajduje się po drodze do Chiapas.

Do miasta docieramy wieczorem, znajdujemy hotel niedaleko dworca autobusowego i wyruszamy na zwiedzanie okolicy. Oaxaca różni się znacznie od Meksyku. Nagle wszędzie zaczynamy dostrzegać turystów w różnym wieku, więcej jest też tu handlujących różnościami dzieci i starszych, przechadzających się między stolikami restauracji. Decydujemy się zostać na kolejną noc, by zobaczyć Monte Albán, dawne centrum kultury Zapoteków położone na jednej z otaczających miasto gór. Podziwiamy roztaczające się z wysokości 2000 m n.p.m. widoki i wracamy do Oaxaci, gdzie uprzejmy sprzedawca w sklepie spożywczym poleca nam Puerto Escondido jako najlepszą plażę w regionie. Wyposażeni w tą wiedzę, postanawiamy znaleźć się tam następnego dnia.


Z zakupem biletów nie ma problemu, cena jest niska, odległość w prostej linii między Oaxacą a Puerto Escondido sugeruje jakieś 2-3 godziny jazdy, i mimo że nie jest nam po drodze do Chiapas, wcześnie rano wyruszamy z naszymi bagażami na poszukiwanie plaży. Jakieś pół godziny później po autobusie zaczyna krążyć porażająca plotka: czas podróży to 12 godzin - jedziemy "drogą widokową". Potwierdza to GPS Bjarniego. Zmieniamy plany i po jakichś siedmiu wysiadamy w Salina Cruz, mając nadzieję, że będziemy w stanie i tam znaleźć plażę. W odróżnieniu do Oaxaci, w Salinie Cruz jest bardzo gorąco i nie ma turystów. Przeszukiwanie internetu w celu znalezienia jakiejkolwiek informacji o plaży doprowadza do zwiększonego poziomu frustracji: plaże są, ale nie za bardzo wiadomo jak na nie dotrzeć i czy jest się tam gdzie zatrzymać na nocleg. Podpytany przez nas miejscowy poleca nam plażę dla turystów: La Ventosę. Taksówkarz zawozi nas na miejsce, wskazuje dwa przydrożne hotele i odjeżdża w nieznane. Mamy do wyboru pokój z wentylacją, w kŧórym toaleta wciąż zawalona jest odchodami ("Jak się zdecydujecie, to posprzątamy") lub oferowany przez drugi hotel pokój, który Bjarniemu wydaje się jeszcze gorszy. Decydujemy się na pierwszą opcję i palimy się w słońcu, czekając na czysty pokój. Wiszące na sznurkach przy wejściu pranie zostaje zdjęte, toaleta spłukana i czuć zapach jakiegoś środka dezynfekcyjnego, kiedy po 15 minutach wchodzimy do środka. Uruchomienie wentylacji wypłasza zamieszkującą w niej jaszczurkę, a zabicie małego pająka na podłodze okazuje się być zaproszeniem dla mniejszych owadów, które zabawiają się teraz jego ciałem. Decydujemy się opuścić pokój i popływać w oceanie. Wkrótce okazuje się, że jesteśmy jedynymi turystami w okolicy i jednymi z niewielu osób na plaży. Wchodzimy na chwilę do niezbyt przejrzystej wody, a następnie w towarzystwie przechadzającego się w pobliżu szczura wypijamy piwo. W opustoszałej restauracji niedaleko naszego hotelu zjadamy najlepsze w moim życiu krewetki i jesteśmy szczęśliwi.

Ranek wita nas słońcem prażącym przez przybrudzone okna. Postanawiając pożegnać się z oceanem, ponownie docieramy na plażę, gdzie obserwujemy niezwykły spektakl: miejscowi rybacy wyruszają na połów. Małe motorówki spychane są na wodę, czemu przyglądają się kobiety i dzieci. Mężczyźni machają nam na pożegnanie i znikają na oceanie. Poza szumem fal obijających się o brzeg, nie słuchać niczego. Po jakimś czasie zauważamy ptaki: ich spore stado wydaje się wisieć w powietrzu, gdzieś w oddali. Chwilę później dostrzegamy pierwszą motorówkę, wracającą z połowu. Ptaki krążą nad głowami rybaków, coraz bliżej i bliżej. Kiedy motorówka dociera na brzeg, kobiety i dzieci podbiegają sprawdzić, jak udany był dzisiejszy połów. Ptaki osiadają na wodzie, nie przestając zerkać na łódkę. Jakiś rybak postanawia zabawić się z nimi i wysoko w górę wyrzuca rybę. Za blisko jest jednak do ludzi, ptaki nie są na tyle odważne, by zagarnąć ją dla siebie. Bardziej odważny jest pies, który podbiega powąchać nowe znalezisko. Przechodząca obok kobieta pokazuje dzisiejsze skarby: małe rekiny.


Wciąż mając w pamięci ten obraz, łapiemy nasze pierwsze w życiu colectivo: taksówkę, którą dzieli się z innymi osobami (opłata za przejazd, jak i trasa jest stała, co przypomina autobusy). Nie mamy zresztą innego wyboru: jesteśmy jakieś 15 kilometrów od miasta, a ostatnią taksówką, jaką tu widzieliśmy, była ta, która nas przywiozła. Bjarni zajmuje miejsce koło kierowcy, ja siadam z tyłu, obok siedzącej już tam dziewczyny. Dziesięć minut później nie mogę powstrzymać uśmiechu - starsza kobieta zatrzymuje nasze colectivo i zajmuje miejsce obok Bjarniego, na przednim siedzeniu. Bjarni pokonuje resztę drogi, starając się nie przeszkadzać kierowcy w manipulowaniu drążkiem biegów.

Docieramy na przystanek autobusowy i godzinę później zmierzamy już do Chiapas. Nie możemy się doczekać, by zobaczyć miejsce, którym każdy tu się zachwyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!