poniedziałek, 19 października 2009

Wieczór w Otavalo

Za oknem jest wieczór, deszczowy i chłodnawy: ciężko oczekiwać upalnych na wysokości 2530 metrów n.p.m. Otavalo, poza targiem, ma niewiele do zaoferowania - a i sam targ, tak wyraźnie nastawiony na turystów, traci przez to na uroku. Czwartego dnia w Otavalo obserwuję zatem maniactwo Bjarniego. Trzeci wieczór z kolei przychodzimy do tego pubu, by połączyć się z Internetem. Bjarni wydaje się być w transie: co dzień setka pomysłów, jak ulepszyć nowy program, jak usprawnić mapy, jak, jak, jak..

Próbując zająć czymś głowę, myślę o dzisiejszym dniu. Udaliśmy się na kolejną wyprawę poza miasto, tym razem sami. Złapaliśmy autobus do pobliskiego miasteczka Quiroga, skąd na tyle camionety (dostawczego samochodu osobowego, który zamiast przewozić towar, przewozi pasażerów) dotarliśmy do Laguny de Cuicocha. Inaczej zwane Laguną Bogów, jezioro o długości trzech kilometrów i głębokości około 180 metrów, położone jest na wysokości 3068 metrów n.p.m; i jest kraterem uśpionego wulkanu.

Ekwador jest niesamowity pod tym względem - wulkany, aktywne, wygasłe, uśpione, otaczają tu miasta; zapadają się wskutek erupcji lawy, tworząc laguny podobne do tej, którą podziwialiśmy dziś; wysypują z siebie tony popiołu, powodując ewakuacje miast i zamknięte drogi (jak w przypadku Baños, które mamy zamiar podziwiać niedługo); ukrywają swoje stożki pod warstwą lodowca, na który wspinają się co odważniejsi (gdyby nie odkrycie, iż męczymy się samą wędrówką od Laguny Quilotoa do Chugchilánu, bylibyśmy wśród nich). Wciąż powtarzam Bjarniemu, iż nie mogę uwierzyć, że ludzie chcą mieszkać w pobliżu wulkanu, który wciąż wybucha. Tu ludzie nie tylko chcą mieszkać niedaleko, ale jeszcze organizują wycieczki dla turystów, by ci mogli oddać należną wulkanom cześć.

Daliśmy sobie dwie godziny na zachwyt nad laguną, prosząc kierowcę naszej camionety o odebranie nas po tym czasie. W drodze do Cotacachi, miasteczka słynnego w okolicy ze swoich wyrobów skórzanych, zaczęło padać. Deszcz uderzał nas ze zdwojoną siłą, podczas gdy my - niczym nie osłonięci na tyle samochodu - cieszyliśmy się przejażdżką i otaczającym krajobrazem. Cotocachi powitało nas spokojnymi ulicami i sklepami wypełnionymi produktami ze skóry. Ceny? Portfel: 5 USD, torebka: 44 USD, czerwona (przepiękna, ale teraz mi niepotrzebna, eh..) kurtka: 97 USD. Bjarni zamówił na obiad miejscowy specjał: świnkę morską, którą podano mu przypieczoną na rożnie, wciąż z pazurami i oczami wpatrującymi się w nieznane. Z Cotocachi udaliśmy się z powrotem w stronę Otavalo i oto teraz siedzę w zacisznym pubie, relaksując się przy muzyce lecącej z głośników i obserwując opętanego swą pasją Bjarniego.

Jutro opuszczamy Otavalo, kierując się ponownie w stronę Quito. Jakoś nie możemy uwolnić się od tego miasta. Przed Wyspami Galapagos - tydzień, po Wyspach - 12 dni: Quito musi mieć w sobie niesamowity urok, skoro zatrzymuje nas na tak długo. Cichsze i czystsze niż Meksyk, choć położone w podobnej scenerii, z o wiele chłodniejszym klimatem niż miałam okazję doświadczyć w Hawanie, Quito jest najbardziej europejskim z miast, które jak dotąd odwiedziliśmy - może dlatego czujemy się tu u siebie. Tym razem zamierzamy zostać tylko na jedną noc - po czym udajemy się do rezerwatu Los Cedros. Zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi od jego opiekunów, autobus opuszczać ma Quito o 6tej rano w środę, mamy nim dotrzeć do miasteczka Chontal na północ od Quito, skąd ma nas i nasze bagaże odebrać przewodnik z mułami. Po jakiejś cztero- czy pięciogodzinnej wędrówce mamy dotrzeć do celu: wilgotnego lasu strefy zwrotnikowej, spowitego przez większą część roku w chmurach. Przez jakieś cztery dni zamierzamy znaleźć się poza cywilizacją, śpiąc w drewnianym domku z blaszanym dachem nad głową. Ciekawie będzie sprawdzić, na ile daliśmy się rozpieścić rozkoszom życia w mieście..

Hmm.. Ale to pojutrze. Póki co jest 22ga, ciemno na zewnątrz, a Bjarni odkłada swój laptop, jako że za chwilę zamykają pub. Szklanki puste, czas wyruszyć do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!