niedziela, 24 stycznia 2010

Salta

Do Salty dotarliśmy raczej późno, za późno, by wybrać się na poszukiwanie Maria, mojego znajomego, który zaoferował nam nocleg u siebie w domu. Przespacerowałem się zatem po centrum, szukając alternatyw na wieczór. Opcji nie było za wiele, a te, które wchodziły w grę, były i tak za drogie.

Gdy wreszcie, po tak wyraźnej porażce, zaczęło padać, zdecydowaliśmy się wziąć to, co było dostępne: skończyliśmy w drogim, małym pokoju w luksusowym hotelu w centrum. Ale przynajmniej mieli dobre śniadanie i bezprzewodowy internet - mogliśmy skontaktować się z Mario.

Tego wieczoru na kolację spróbowaliśmy parrilli: kawałków mięsa, wewnętrznych organów i kiełbasek z grilla; tutejszego specjału, najwyraźniej. Niezbyt nam smakowało.

Maria spotkaliśmy kolejnego dnia w centrum, skąd też złapaliśmy taksówkę do jego domu. Dotarliśmy tam po jakichś 15 minutach. U Maria czuliśmy się jak u siebie. Świetnie było ponownie go zobaczyć, porozmawiać o nowinkach technologicznych i poplotkować o Islandii - Mario pracował ze mną w Islandii, we Frisk-u, więc mieliśmy sporo tematów do omówienia. W zgodzie z tym geekowatym klimatem, Mario pożyczył mi również swoją lutownicę, dzięki czemu mogłem zoperować mój laptop.

Podsumowując, Salta była spokojnym przystankiem na naszej drodze - największe wrażenie zrobił na nas odwrócony szok kulturowy: czuliśmy, że jesteśmy z powrotem w Europie, po Boliwii, Peru i Ekwadorze. Mogliśmy nawet wrzucać papier toaletowy do ubikacji w niektórych miejscach! Trochę czasu zajęło nam zauważenie typowych dla Ameryki Południowej rzeczy: chaotycznych autobusów, szalonego targowiska, czy sklepów, które nie wydawały się być niczym innym jak szklanymi pudełkami na rzeczy.

Spacerowaliśmy dużo, odkryliśmy medialunes (słodkie rogaliki podawane na śniadanie), zapoznaliśmy się z miejskim systemem komunikacyjnym, zobaczyliśmy targ z wyrobami rękodzielniczymi, odwiedziliśmy muzeum z inkaskimi mumiami odkopanymi w wysokich górach, oraz spędziliśmy całkiem sporo czasu grając w bilarda z Mario. Mario sprawił również, że spróbowaliśmy miejscowego ciasta z kremem ubitym z trzciny cukrowej, a także zabrał nas na typowe tu empanady, co skończyło się owej nocy ekscytującą jazdą w taksówce przez niesamowite strugi deszczu i całkowicie zalane drogi, z powrotem do jego domu.

Wciąż mieliśmy takiego fotograficznego kaca po naszej wyprawie przez Południową Boliwię, że nie używaliśmy za często naszego aparatu - tydzień później, gdy przeglądaliśmy zdjęcia, zorientowaliśmy się, że nie mamy ani jednej fotografii naszego gospodarza! Oops...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!