poniedziałek, 1 marca 2010

Puerto Natales

Nasz czwarty i ostatni dzień na łodzi zaczął się kacem, rzecz jasna. Pominęliśmy śniadanie i choć raz to ja wstałem pierwszy, by o 10:00 wysłuchać krótkiej informacji na temat procedury zejścia na ląd.

Kac Eweliny był potężniejszy od mojego, więc gdy zacząłem się ekscytować niesamowitymi widokami, wysłuchawszy już instruktażu, Ewelina starała się zwalczać moje próby wyciągnięcia jej z łóżka. Wreszcie odniosłem sukces, stanęliśmy na przodzie dokładnie w momencie, gdy statek manewrował przez najwęższy korytarz w naszej podróży, zaledwie 80 metrów.

Prądy tworzyły niezwykłe kłębowiska na wodzie i ponownie ujrzeliśmy foki (czy lwy morskie) skaczące ponad taflą wody i wpatrujące się w łódź.

Wzięliśmy później prysznic, zjedliśmy obiad i spakowaliśmy nasze torby. Dokładnie o 14:00 trzy dźwięki dzwonu ogłosiły, że dotarliśmy na miejsce. Z pokładu obserwowaliśmy, jak statek wchodzi do portu i cumuje; byliśmy pierwszymi turystami, którzy zeszli z łodzi.

Był to koniec naszej podróży na Navimagu!

Do zobaczenia promie, nie mielibyśmy nic przeciwko nieco dłuższemu przebywaniu na pokładzie. Te wszystkie ostrzeżenia w przewodnikach i na internecie wydały się nam albo przestarzałe, albo zbyt książęce; to była świetna podróż. Wprawdzie droga, ale choć oczekiwałbyś lepszej obsługi za te pieniądze, widoki i całokształt doświadczenia były tego warte. Polecamy.

...

Z powrotem na lądzie, powróciliśmy do naszej rutyny. Przeszliśmy się nieco w stronę centrum, zostawiłem Ewelinę z torbami i znalazłem nam nocleg. Wysłaliśmy też smsy do domu, dając znać, że wszystko u nas w porządku.

Miałem szczęście i znalazłem nam dobre miejsce: przestrzenny prywatny pokój, uprzejmych gospodarzy, naszą własną łazienkę, śniadanie - i internet, wszystko za 15000 clp. Większość z odwiedzonych przeze mnie miejsc chciała 25000 clp za mniej.

Popołudnie spędziliśmy na necie, przez Skype'a, Facebook i dobry, staroświecki e-mail zapewniając ukochanych (i rząd islandzki), że trzęsienie ziemi nam nie zaszkodziło.

I znowu nerd we mnie był zaintrygowany rolą, jaką współczesna internetowa sieć socjalna odegrała w naszej niewielkiej części całego zdarzenia - rodziny moja i Eweliny znalazły siebie nawzajem i ludzie w trzech krajach - mówiący czterema językami - pomagali sobie znaleźć informacje na temat tego, gdzie jesteśmy.

A teraz są oni "przyjaciółmi", w nowym, facebookowym znaczeniu tego słowa.

Całkiem nieźle!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

The past!